środa, 13 kwietnia 2016

Awaria - Aleš Čar #23

Cześć!

Dzisiaj znów mam dla was... literaturę słoweńską! Wiem, że wszyscy się cieszycie, ponieważ nigdy u mnie nie można przeczytać nic o słoweńskich książkach, a już tym bardziej o opowiadaniach, prawda? Żartuję oczywiście! Dziś znów szybki, krótki post. Również nie polecam tego zbioru opowiadań jakoś bardzo mocno, pewnie nigdy nie wpadnie wam w ręce i nie macie czego żałować. Ja bym się bez tych opowiadań obyła, ale cóż służba nie drużba. Czytać lektury trzeba. Co mogę powiedzieć? Jest to druga książka Cara wydana w Polsce i ostatnia w sumie. Może coś się kiedyś pojawi, ale nie sądzę, przyznam szczerze. Na lubimyczytać, mamy jeszcze dwie pozycje, ale są po słoweńsku, a nie sądzę, żeby tego bloga czytali ludzie, posiadający tą niezwykłą umiejętność. Ja, mimo że słoweński znam, za Cara brać się nie będę. Za dużo książek do czytania mam innych. O swoich planach opowiem na końcu. 

W Awarii opowiadania się znacznie dłuższe niż w Made in Slovenia, jest ich około dziesięciu jeśli się nie mylę, na dwustu stronach. Ale nie przejmujcie się, książka nie jest długa, ponieważ czcionka w niej, jest absurdalnie, absurdalnie duża. Co niestety utrudnia czytanie, nie pomaga. Mała ilość tekstu na stronie to wcale nie taki dobry pomysł. Awarię czytało mi się gorzej niż Made in Slovenia, mimo że objętość podobna, może dlatego, że Awaria była o wiele mniej zróżnicowana niż zbiór opowiadań, który czytałam ostatnim razem. Przyznam, że tutaj przede wszystkim mamy alkohol, narkotyki, seks i zdrady. I tak w prawie każdym opowiadaniu, nudy koszmarne. Poza tym, niektóre historie opowiedziane w Awarii gubią swój sens. Kwestia tłumaczenia, które jest fatalne i w ogóle nie dopasowane do standardów języka polskiego. Nie wiem, jak ja widzę słowo cool zapisane jako kul, to nóż mi się w kieszeni otwiera, żeby poderżnąć mi gardło. Ja rozumiem, że w Słowenii się zapisuje cool jako kul, ale w Polsce nie bardzo. I zęby bolą od patrzenia na takie potworki, których było tak całkiem sporo. Jeśli chodzi o błędy to był jeden, który pojawił się dwa razy - a moje oczy prawie krwawiły. Otóż, w książce użyte jest słowo: JADŁODALNIA nie JADŁODAJNIA. Słuchajcie, aż zwątpiłam. Myślałam, czy to przypadkiem nie jest jakaś występująca oboczność, no i sprawdziłam, okazało się, że nie. Nie wiem, co za korektor przepuścił takiego babola, ale no nie wiem, to poniżej wszelkiej krytyki, jak dla mnie. 

Jak dla mnie te opowiadania są dość wtórne, nudne i na pewno mało odkrywcze, dodatkowo ostatnie jest tak kosmicznie obrzydliwe, że nie będę nawet przywoływać historii w nim zawartej, bo nie chcę nikomu zniszczyć dnia. 

Poza tym, właśnie kończę Orhana Pamuka - Dziwna myśl w mej głowie i obiecuję obszerną recenzje wraz ze zdjęciami. Poza tym zapowiadam epickie starcie z Katarzyną Michalak, która wczoraj wpadła mi w ręce!

Buziaki!

9/20 w skali Marii

Autor: Aleš Čar || Tytuł: Awaria|| Wydawnictwo: Stowarzyszenie Artystyczno - kulturalne Portert || Rok wydania: 2006 || Liczba stron: 253 || Kategoria: literatura współczesna

czwartek, 7 kwietnia 2016

Made in Slovenia - Aleš Čar #22

Panie i panowie, witam na moim blogu!

Dziś, stety i niestety, będę się poruszała w podobnych rejonach, co przy ostatnim poście. I nie, nie chodzi mi o komunizm, ale o literaturę słoweńską. Jestem w sumie ciekawa, czy kogokolwiek interesują te posty, ponieważ literatura słoweńska to tak niszowy temat, że podejrzewam, że wychodzę na super hipsterkę, poszukującą tak trudno dostępnych książek. Kochani, między bogiem
a prawdą, chciałabym, żeby tak było. Niestety, powieści te czytam na studia i podejrzewam, że nie chciałoby mi się ich szukać, gdybym po prostu nie musiała. Ale do rzeczy.

Jak już wspomniałam nie raz i nie dwa. Książki słoweńskie są trudno dostępne, ale znalezienie zbioru opowiadań, o którym dziś napiszę, graniczy z cudem. Ja nie byłam w stanie odnaleźć książki nigdzie. Żadna biblioteka, do której chodzę nie miała tej pozycji w zbiorach, a w internecie nie dało się niczego kupić. Po prostu nie ma. Nakład musiał być maleńki i szybko się wyczerpał, zresztą po książce widać jest, że to raczej offowe i mało profesjonalne wydanie. Zdjęcia zbioru opowiadań nie zrobiłam, bo musiałam go oddać koledze, ale załączę obrazek z sieci. To wszystko sprawia, że moje polecenie tej pozycji lub jej odradzenie mija się z celem. Jestem prawie pewna, że ta książka nie wpadnie nikomu w ręce czy to przypadkiem czy też nie. Chyba że jakiś antykwariat, ale również słabo to widzę. Dlatego doszłam do wniosku, że nie będę się za nadto rozpisywać. 

Pozwólcie, że będę używać nazwisko Car bez ptaszka nad. Przełączanie się między klawiaturą słoweńską a polską (po drodze włącza mi się jeszcze amerykańska) jest dość męczące. W każdym razie, jak już wspomniałam wyżej, zbiór zawiera pięćdziesiąt krótkich opowiadań. Bardzo krótkich. Książka ma raptem 170 stron, więc dostajemy de facto miniaturki literackie. Pierwsze skojarzenie - Etgar Keret. Niestety, kulą w płot. Jakość opowiadań Cara ciężko porównać do Kereta, nie te klasy. Książkę czyta się bardzo szybko, jak dla mnie chwila moment. Czytałam podczas jednego popołudnia, przetykając sobie lekturę grą w Plants vs Zombie. Szło bezboleśnie. I chyba na tym mogłabym skończyć tę opinię, ale nie wypada. Dodam, że zauważalna jest u Cara pewna fiksacja. Temat pojawia się w paru opowiadaniach. Bohaterowie właściwie nigdy nie sprawdzają telefonów/tabletów/laptopów/komputerów swoich partnerów, ale wyjątkowo raz trafiają na sprzęt pozostawiony nikomu i bach! Okazuje się, że druga osoba ich zdradza. W ogóle dużo jest zdrad, trochę seksu. Jest jedno absurdalne opowiadania dotyczący kobiety, która pełniła funkcje publiczne. Spotkała ona jakiegoś Brytyjczyka, który za pokazanie piersi czy ostatecznie seks dostawała od niego po paręset Euro. To wszystko działo się na ulicy. Dodatkowo napiszę, że tekst zwieńczony był morałem: cieszyła się, że jednak się ogoliła. To dobrze świadczy o pewnej dozie absurdów u Cara, ale nie wiem czy to dobrze. Teksty tak naprawdę były mierne, wtórne i dość monotonne. Ot, taki średniak wśród zbiorów opowiadań.

11/20 w skali Marii 

Autor: Aleš Čar || Tytuł: Made in Slovenia|| Wydawnictwo: Biblioteka Balkan || Rok wydania: 2008 || Liczba stron: 172 || Kategoria: literatura współczesna

niedziela, 3 kwietnia 2016

Śmiech za drewnianą przegrodą - Jani Virk + tag ksiąkowy #21

Witajcie!

Trochę mnie nie było, ale wracam. Co prawda nie z przytupem, bo mam dla was trudno dostępną powieść słoweńską. Jak już pisałam parę postów niżej, powieść słoweńska w Polsce jest wydawana rzadko, zazwyczaj jeden tylko autor, inni pojawiają się w małych nakładach, maleńkich. Ciężko cokolwiek kupić, nowej powieści? Nie ma szans. Poza tym - nic ciekawego tak naprawdę się nie pojawia. Przeczytałam wiele słoweńskich książek, które trafiły na rynek Polski i jest zatrważająco źle. Nie licząc paru pozycji, wszystko to, co czytałam to literackie dno. (Nie dajcie się zwieść, Lubimy czytać powie wam, że książki  ŽiŽka to literatura słoweńska, ale w żadnym razie ja bym jej tam nie zakwalifikowała). Do książek, które natomiast mogę polecić zalicza się pozycja - Śmiech za drewnianą przegrodą Janiego Virka. 

Pierwszy raz czytałam ją w październiku, teraz wzięłam do ręki drugi raz z powodu licencjatu i przyznam, że nawet jej powtórna lektura nie była zła. Spodziewałam się łez i wycieńczenia podczas czytania, ale nie. Co prawda, tym razem zauważyłam więcej mankamentów tej powieści, ale nadal mogę ją polecić. I nie tylko jeśli chodzi o literaturę słoweńską, ale ogólnie. Po mojej wcześniejszej wypowiedzi można było wywnioskować, że powieść Virka jest dobra tylko na tle innych książek słoweńskich, ale nie. 

Miejscem akcji książki  jest - przede wszystkim - Lublana, czyli stolica Słowenii w latach pięćdziesiątych XX wieku. Czytamy historię chłopca, pisaną z perspektywy dorosłego o ciężkim życiu. I tak życie Pavla jest ciężkie z dwóch powodów - głównie dlatego, że jest półgłuchy (ludzie wokół sądzą jedynie, że jest głupi, krnąbrny, ot taki półgłówek), ale również z powodu systemu totalitarnego w którym żyje. Z perspektywy Polski często wydaje się, że titoistyczna wersja komunizmu w Jugosławii była bez porównania bardziej delikatna i mniej opresyjna niż w Polsce. Zacznijmy od tego, że podejście do tematu jest złe. To nie wyścigi, czyi komunizm był gorszy i kto najwięcej cierpiał, to nie wyścigi i nie konkurs. W żadnym wypadku. Titoizm przede wszystkim różni się do polskiej wersji komunizmu tym, że opierał się na jednej osobie. Chodzi oczywiście o Josipa Tita, który przez około 35 lat rządził tym krajem (żeby być dokładną napiszę, że przez ten cały czas nie był tylko prezydentem SFRJ, ale także premierem). Ten kult jednostki w powieści Virka jest widoczny. Wszędzie wiszą portery Tita, mówi się o nim, czyta i myśli. Nie pierwszych stronach gazet widać jak prezydent ściska ręce czarnym przywódcom krajów afrykańskich, bo tam również zazdroszczą tego pięknego socjalizmu. Działacze komunistyczni uważali go za boga! Na przykład psychopatyczna nauczycielka Pavla - Mara. 

Tutaj się na chwilę zatrzymam. Jak dla mnie Mara to ciekawa postać, może trochę sztampowa i na pewno zbudowana płasko, ale kiedy wsadzimy ją w odpowiedni kontekst, może zwrócić uwagę. Mara jest nauczycielką Pavla, działaczką komunistyczną, walczyła partyzantce. Teraz podjęła się nauczania małych pionierów w szkole podstawowej. Mara jest pierwszą nauczycielką Pavla. Na przykładzie towarzyszki Mary - jak dla mnie - widać mechanizm ze Zniewolonego dzieciństwa Alice Miller. Kobieta ma nad sobą człowieka, którego kocha ponad wszystko, utożsamia z bogiem (jest nim Tito) i przy okazji potrzebuje ofiary, kogoś słabego według niej, kogoś, kto nie podejmie obrony, bo a) jest w takiej sytuacji w jakiej jest (szkoła, a tym bardziej komunistyczna szkoła, to nie miejsce by się buntować, szczególnie jak się ma 7 lat) b) jest za słabe, żeby cokolwiek zrobić, c) jest osamotnione, nie ma nikogo, kto by się wstawił za chłopca, bo wszyscy są w podobnej sytuacji. Pavel nie wyrasta na człowieka, którego Mara zniszczyła (kobieta biła chłopca, kazała mu klęczeć w kącie, wyzywała go), ponieważ znajduje ujście swojej nienawiści. Przestaje chodzić do szkoły, wagaruje, jak i również żyje w świecie wyobraźni. Oderwanym od Mary, szkoły czy tego, że Pavel jest taki chudziutki, że czapka pioniera ledwo trzyma się na jego malutkiej główce.

Historia Mary miesza w sobie również dwa powody przez które życie Pavla okazało się tak ciężkie. Głuchota i ustrój. Przez 13 lat swojego życia Pavel wiedział, że nie słyszy dobrze, ale nie został nigdy zdiagnozowany. Z perspektywy współczesnego człowieka to coś niewyobrażalnego. Pavel już jako małe dziecko otrzymałby aparat słuchowy i żyłby jak wszystkie inne dzieci. Tutaj jego głuchota jest niezauważana, dopiero wujek, u którego mieszka Pavel wysyła go do zakładu dla głuchoniemych dzieci. Wspominam o tym krótkim epizodzie w życiu Pavla, ponieważ zakład, w którym chłopak mieszka to miejsce absolutnie przerażające. Straszne. Chłopcy śpią w jednej wielkiej sali, bez podziału na wiek. Pavel jest w pokoju z maluszkami, parolatkami. Dzieci codziennie moczą się do łóżek, a odpowiedzią sanitariuszy jest budzenie ich w nocy, a nie zastanawianie się dlaczego się tak dzieje. Okropne, zastanawiające. Nie jest tajemnicą, że komunizm spychał ludzi niepełnosprawnych na margines społeczeństwa, ale jak dla mnie ten fragment był naprawdę poruszający. 

Trochę już o tej powieści opowiedziałam, ale chyba nie oddałam meritum do końca. Ważnym elementem książki, który średnio mi się podobał, ale to tylko moja własna opinia, jest ta dziwaczna fiksacja na temat kobiet. Może ta fiksacja nie jest wcale fiksacją i może chodzi tylko o to, że poczucie braku miłości pcha Pavla w długie, monotonne wyobrażanie sobie sutków, pośladków, miękkich jak chmura ud i tak dalej. Zdarzają się dość obszerne akapity, gdzie Pavel wyobraża sobie kobiety. Za dużo, za długo i zbyt często to robi. Książka jest krótka a tych fragmentów procentowo całkiem pokaźnie. Ok, jeszcze dodam - język jest w porządku, jak dla mnie czasem Virk idzie w banał. Nie jest to może wybitna powieść, ale przeczytać się da, wciągnąć też i potem o tej pozycji porozmyślać również! Polecam wam!

14/20 w skali Marii 

Autor: Jani Virk || Tytuł: Śmiech za drewnianą przegrodą|| Wydawnictwo: Czarne || Rok wydania: 2007 || Liczba stron: 215 || Kategoria: literatura piękna



A teraz jako dodatek do postu szybki tag! Został zorganizowany przez Darię adminkę Mini maratonów. Ale wszystkie pomagałyśmy. Jeżeli przypadkiem akurat masz ochotę na ten tag, zapraszam! A tym razem lecę, pędzę! Przyznam, że nie czytałam wcześniej kategorii, ale chyba sobie dam radę!

1. Ann Wars dla Ola G., czyli książka, podczas czytania której nie zauważyłeś, że dotarłeś do końca (bo była taka dobra). - Pamiętam, że kiedyś zatopiłam się w innych światach, a dokładnie w Turcji i przeczytałam "Zabójcę z miasta moreli" Witolda Szabłowskiego w parę godzin. Jest to fenomenalny zbiór esejów, reportaży. Pokazuje jak fascynującym i nieoczywistym miejscem jest współczesna Turcja!

2. Aoi Akuma dla medyk, czyli ulubiona krwawa książka. - To jest całkiem trudne, ponieważ mało czytam krwawych książek, a w ostatnich latach prawie w ogóle, alee... ale... To na pewno nie będzie ulubiona książka, ale pamiętam, że bardzo mi się podobała "Lot bocianów" Jean-Christophe Grange'a. 

3. bookworm dla Just yśka, czyli ulubiony młodzieżowy wątek miłosny. - Jej, nie pamiętam, kiedy czytałam coś młodzieżowego, ale to musiało być dobrych parę lat temu. Z sentymentu powiem, że lubiła romans z książki Meg Cabot "Dziewczyna Ameryki", kto pamięta w ogóle tę powieść? Pamiętam, że nie mogłam się doczekać drugiej części!

4. Doomisia dla Suomi, czyli bohaterka mająca wiele kreatywnych pomysłów. -  Tutaj dam Stefcię Ćwiek z "Stefci Ćwiek w szponach życia"  Dubavki Ugresic. 

5. Jellyfish dla JustinaJ, czyli książka, która wciągnęła się od pierwszych stron (i nie mogłeś się od niej oderwać) - Tutaj chyba mogę umieścić kryminał Zygmunta Miłoszewskiego "Uwikłanie", który bardzo mi się podobał i przeczytałam go w jeden dzień. Nie potrafiłam się oderwać od czytnika. 

6. Just yśka dla bookworm, czyli ulubiona polska książka. - Wreszcie coś prostego. Moja ukochana książka, najukochańsza na świecie, czyli przepiękna powieść Stanisława Dygata "Pożegnania". Polecam nieskończenie.

7. JustinaJ dla Jellyfish, czyli książka, w której akcja toczy się spokojnie, ale ma też jedno lub kilka mocnych wydarzeń, które tobą wstrząsnęły. - No to może "Śmiech za drewnianą przegrodą" Janiego Virka i moment z zakładu dla głuchoniemych dzieci w Lublanie.

8. KittyAilla dla Ola K., czyli bohaterka z uzależnieniem. - Nie jest to, co prawda moja ulubiona książka, nawet jakoś bardzo mi się nie podobała, ale mówi o często zapomnianym problemie, a mianowicie - kobieta też może być alkoholikiem, czyli "Nocne zwierzęta" Pauliny Pustkowiak

9.Maria Włodarska dla Patrycja 'Pyciaaa', czyli powieść, którą przeczytałeś w jeden dzień. - Dużo jest takich książek, ale z czystym sercem mogę polecić "Tęskniąc z Kissingerem" Etgara Kereta, absolutnie fenomenalny i wciągający zbiór krótkich opowiadać. Niezwykła pozycja, uwielbiam Kereta!

10. medyk dla Aoi Akuma, czyli modna książka, na którą musiałeś trochę poczekać, zanim ją przeczytałeś - A tutaj umieszczę "Baśniobór" Brandona Mulla. Słyszałam o tej książce wiele razy, zanim po nią sięgnęłam, bardzo popularna. I przyznam, że mi się spodobała również!

11. Meredith dla WiktoriaCzytaRazemZWami, czyli bohater, który ma swoją bratnią duszę. - Tę kategorię potraktuję trochę na opak i zaproponuję "Kwietniową czarownicę" Majgull Axselsson. Przeczytajcie i dowiecie się o, co mi chodzi. 

12. Ola G. dla Ann Wars, czyli książka, w której zachwycił cię świat/miejsce, gdzie dzieje się akcja - Dwa słowa: HARRY POTTER

13. Ola K. dla KittyAilla, czyli książka, w której nie występuje wątek miłosny. - "Los utracony" Imre Kertesza. Absolutnie przepiękna i bolesna książka dotycząca Holocaustu, obozów koncentracyjnych, ale również  tym, co to znaczy być człowiekiem, kiedy człowieczeństwo umarło. 

14.Oxuria dla Paulina Balcerzak, czyli książka, w której występuje więcej niż dwóch głównych bohaterów - "Balladyny i romanse" Ignacego Karpowicza. Trudno nawet nazwać wszystkich bohaterów książki głównymi, ale chyba trzeba by było, bo w tej powieści każda postać jest tak samo ważna.

15. Patrycja 'Pyciaaa' dla Maria Włodarska, czyli ciekawa książka z gatunku, za którym nie przepadasz. - Zdecydowanie fantastyka to nie jest para moich kaloszy, a Gra o tron, jak i cała saga Martina bardzo mi się podobały. 

16. Paulina Balcerzak dla Oxuria, czyli książka z najładniejszą okładką. - Jedną z najładniejszych, najciekawszych okładek jak dla mnie jest okładka książki Filipa Spingera "13 pięter"

17. Suomi dla Doomisia, czyli książka w wiosennym klimacie - Tutaj chyba warto wpisać "Świnię w Prowansji" Georgeanne Brennan. Jak dla mnie lekka książka wiosenna, fanom kuchni na pewno się spodoba. 

18. WiktoriaCzytaRazemZWami dla Meredith, czyli książka z idealnym miejscem akcji - drugi raz dwa słowa: HARRY POTTER.

Uf, trochę mnie to pracy kosztowało, ale skończone! Jupi! Chciałabym przy okazji zaprosić na mojego fanpeja, którego od jakiegoś czas ogarniam, niestety bez skutecznie. Jeśli macie ochotę polajkować mnie, zapraszam. A jak nie - to do zobaczenia z następną książką!

poniedziałek, 21 marca 2016

Dom tęsknot - Piotr Adamczyk #20


Pierwsza okładka

Hej, wszyscy!

Długo mnie nie było, bo i jakoś czas przyśpieszył nagle. Przy okazji znów złapałam choróbsko. Pech, goni pech, biedna! Dziś przychodzę z książką, którą przeczytałam już jakiś czas temu. Ale ostatnio sięgnęłam po nią drugi raz. Powód był niezwykle prozaiczny i przy okazji ciągle obecny na blogu - czyli licencjat. Tym razem jednak nie wybrałam żadnej ciężkiej książki, tylko ciepłą, rodzinną i magiczną powieść, którą już na wstępie mogę wszystkim polecić. 

Chodzi mi o "Dom tęsknot" Piotra Adamczyka (nie, to nie ten aktor, to pisarz, wiem, skojarzenia niezbyt miłe). Z tego co wiem, to jest to druga książka autora - pierwsza to "Pożegnanie mieszka w szafie". Nie czytałam, nie wiem. Jeśli chodzi o jakieś nowe rzeczy to też niestety nie jestem w stanie nic a nic napisać, ponieważ nie odnalazłam żadnej informacji czy coś nowego się tworzy. Szkoda, bo po "Domu tęsknot" mam ochotę na coś świeżego. Do rzeczy jednak, moi państwo. 

Zacznijmy od tego, że ta książka - a przynajmniej moje wydanie - ma dwa dość duże minusy, co niestety
może mieć negatywny wpływ na zakup książki, bo na pewno nie na odbiór. Chodzi mi o tytuł, jak i o okładkę. Dodruk, który ukazał się niedawno prezentuje się lepiej niż pierwsza wersja, ale ja książkę kupowałam jakoś po premierze. Jak dla mnie, Dom tęsknot brzmi całkiem harlekinowo, lekko a'la Katarzyna Michalak, trochę banalnie i z lekka kiczowato. Ot, jak dość naiwna powiastka o miłości. Oczywiście, tytuł jest adekwatny do treści powieści, co nie zmienia faktu, że budzi pewne niefortunne skojarzenia. Drugim faux pas jest okładka. (Z boku umieszczę wam dodruk, co byście wiedzieli, jak teraz powieść się prezentuje, jak dla mnie to jeszcze nie to, ale jesteśmy trochę bliżej). Dostajemy czerwono-czarne tło, plus tytuł napisany kursywą, do tego drzwi do książki nad nimi dym. Absolutnie poza moją wrażliwością, również harlekinowo. Niestety, bo ta powieść jest na tyle dobra, że zasługuje na lepsze wydanie. Bo to może odrzucać. Na szczęście w internecie możemy przeczytać opis, który już lepiej oddaje nam fabułę, chociaż nie jest w stanie oddać tego ciepła, które z powieści bije. 

Okładka dodruku
W sumie to dość ciekawe, że wydania opatrzone są różnymi opisami na LC. Ciekawe, który jest bardziej adekwatny. Przytoczę najpierw dodruk, bo jak dla mnie trochę kulą w płot: „Dom tęsknot” to nietypowa saga, w której rzeczywistość powojennego Wrocławia miesza się z historią II Wojny a mieszkańców przedwojennej kamienicy budzą koszmary śnione przez jej poprzednich, niemieckich lokatorów. Jej narratorem jest potomek polsko-niemieckiej rodziny (ojciec jest polskim repatriantem, matka Niemką, która postanowiła pozostać we Wrocławiu) a opowieść o jego dojrzewaniu i pierwszej, wielkiej miłości nanizana jest na historię miasta, nie bez powodu określanego przez Normana Daviesa mikrokosmosem Środkowej Europy. Bo jeżeli faktycznie jest to do pewnego stopnia saga, to niestety powieść z tym opisem brzmi bardzo topornie. Mamy koszmary powojenne, słowo potomek, słowo nanizana. I jeszcze wpletli tutaj tego Daviesa.  Ten opis nie oddaje ciepła tej powieści, tego jak bardzo poruszająca jest, zabawna, urocza. Dobra, też. Że porusza i wzrusza, a potem rozśmiesza do łez. To historia - miłości Piotrka i Laury, to oczywiste, ale też wielu ciekawych i wyjątkowych ludzi. Jest bogata w charaktery, nieoczywista i rozbrajająco szczera. Człowiek czuje się częścią kamienicy i w sumie lubi każdego bohatera, bo w oparach absurdu, zagadki i niesamowitości każdy ma w sobie coś wyjątkowego. Ale jak dla mnie jest to również powieść naznaczona przemijaniem, jak dla mnie aż boleśnie smutna  pod koniec. 

Nie chcę pisać zbyt wiele o fabule, bo mam przeczucie, że nie opisałabym jej dobrze, ale Dom tęsknot, to historia o Piotrka. Ale nie jego samego. To historia jego dzieciństwa, opowiedzenia z perspektywy dziecka baśń o kamienicy i jej mieszkańcach, o zagadce Niemców, którzy już opuścili Wrocław, ale gdzieś tam ciągle są, chociażby w słoiku po sago. To też opowieść o wspomnieniach i tożsamości. Bardzo poruszająca książka trochę na granicy magii i rzeczywistości.

17/20 w skali Marii 

Autor: Piotr Adamczyk || Tytuł: Dom tęsknot || Wydawnictwo: Agora || Rok wydania: 2014 || Liczba stron: 510 || Kategoria: literatura piękna


Dodatkowo w mojej biblioteczce pojawiły się nowości, a dość rzadko ostatnimi czasy coś przybywa. Za dużo wydatków i zaległych lektur mam, żeby coś kupować, ale są to prezenty. Mam nadzieję, że najbliższym czasie przeczytam obie, znacie, polecacie?

sobota, 12 marca 2016

Nałkowska i jej mężczyźni - Iwona Kienzler - #19


Hej, wszystkim! Cześć!

Dziś, przy okazji mojej ostatniej lektury, chciałabym wam przybliżyć pewną postać - raczej dobrze znaną w kręgach licealnych za sprawą pewnej powieści i zbioru opowiadań. Trzymanie w napięciu na pewno mi się nie uda, ponieważ jej nazwisko i twarz widzicie na zdjęciu powyżej. Zofia Nałkowska miała to szczęście - czyli właściwie ogromnego pecha - znaleźć się na liście lektur. Kojarzona jest ze szkołą, nauką i nudziarstwem. No cóż można poradzić, że licealista czytać książek z kanonu nie chce z zasady. Na szczęście, ja jestem już stara baba (dziś urodziny, jej!) i moje podejście do lektur jest już tak dalekie do podejścia uczniów, że podejrzewam, że zostałabym spalona na stosie. Na szczęście, moje przede wszystkim, w liceach nie bywam i nie zamierzam zacząć. Ja czytałam zarówno Granicę (podobała mi się, nawet bardzo) i Medaliony, do których mam stosunek jak sama Nałkowska. (W książce możecie o tym przeczytać, nie będę zabierała zabawy). 

Książka Kienzler mówi tylko o życiu prywatnym Zofii Nałkowskiej, autorka sama to zastrzega. Siłą rzeczy jednak, pisarz bez swoich tekstów za bardzo nie funkcjonuje, więc na łamach lektury przeczytamy o sukcesie Domu kobiet, trudnościach z pisaniem Granicy, opiniach krytyków i stosunków Nałkowskiej do swoich tekstów. Nie bójcie się, kochani, Kienzler nie poszła w tanią sensację i dostajemy wyważoną książkę, o życiu prywatnym bardzo interesującej kobiety. Zdecydowana większość książki skupia się na jej życiu przedwojennym (mam na myśli Międzywojnie i trochę wcześniej). O życiu wojennym i okresie komunizmu jest stosunkowo niewiele, ale w moim odczuciu - ciągle rzetelnie. Kienzler przeczytała dzienniki Nałkowskiej, odnosiła się do innych biografów, wypowiedzi różnych ludzi. Praca reporterska wykonana bardzo dobrze, może nie klasa Magdaleny Grzebałkowskiej, ale przyzwoicie i obiektywnie. Poza tym - Iwona Kienzler to też nie pierwsza lepsza pisarka, to autorka wielu ciekawych pozycji o kobietach, przede wszystkim historycznych. W moim odczuciu - historycznego laika - dobrze opisała tło wydarzeń, to bardzo potrzebne, bo nikt nie żyje poza swoimi czasami. Umieszczenie Nałkowskiej w historii okazało się trafione i jak dla mnie rozwijające. Wracając do samej Iwony Kienzler - bo pewnie sama sięgnę po inne tytuły - to napisała ona parę tomów do serii Dwudziestolecie Międzywojenne (kiedyś nawet chciałam zacząć kupować tę serię, ale jest tam z 50 tomów, nie mam ani tyle miejsca, ani pieniędzy, chociaż kosmicznie jestem ciekawa), parę o II wojnie światowej, parę z serii Kroniki PRLu (to mnie interesuje też!)  poza tym napisała książkę o romansach Bodo (widziałam ostatnio w Biedronce, ale chyba sięgnę po Bodo w wersji Kopra), Ignacym Paderewskim (w kontekście kobiet), o Marii Konopnickiej,  o Poniatowskim. Jak się okazało, jedną jej książkę mam kupioną - kiedyś, z rok temu kupiłam w Biedronce "Kobiety w życiu Marszałka Piłsudskiego", nie przeczytałam, przyznaję, kiedyś sięgnę. Iwona Kienzler ma na koncie prawie 100 pozycji, bardzo imponujące!

Zofia Nałkowska
Jeśli chodzi o samą Nałkowską. To przyznam, że zdania o niej za bardzo nie miałam, ponieważ jak większość z nas, spotkałam się z nią przy okazji szkoły, więc nie widziałam sensu poznawania jej życiorysu bliżej. Ale jakoś ostatnimi czasy coś za często na Zochę trafiałam, aż w końcu ustawiłam się w kolejce do "Nałkowskiej i jej mężczyzn" i przeczytałam. Jeżeli - dość często - trafiacie na takie opinie, że Nałkowska była "erotomanką", która lubiła rozkochiwać w sobie młodszych mężczyzn, to ta książka obala ten mit. Nie, nie mówi, że Nałkowska była układna, grzeczna i z mężczyznami romansów nie miała. Po prostu, te niektóre opinie wydają się rozdmuchane. W moim odczuciu, przynajmniej. Nałkowska jawi się nam jako postępowa kobieta, która jest inteligentna, zaradna i po prostu wyzwolona. Tajemnicą nie jest, że pisarka postulowała o wolność seksualną kobiet, która do dziś jest średnia, ze względu na społeczne uwarunkowania. W każdym razie - wszystkie jej najważniejsze związki są opisane, wszyscy mężowie, kochankowie (ci co ważniejsi). Jak się czyta o Nałkowskiej w związku to jednak pisarka wydaje się o wiele bardziej płochliwa, uległa, niżby mogło wynikać z postawy społecznej, najwidoczniej nie łączy się to aż tak bardzo - jakby mogło się wydawać. Mamy opisany "romans" z Karolem Szymanowskim. Romans wzięłam w nawias, bo jak prawie każdy, kto się Szymanowskim trochę interesował, wiem, że kompozytor był gejem. Romans można chyba nazwać platonicznym, a sama Nałkowska nie zorientowała się, że Szymanowski był homoseksualny. Później spotkała ją podobna sytuacja. Pecha miała kobieta, zakochać się w dwóch gejach!
Bruno Schulz - autoportret

W książce mamy też fragment dotyczący Schulza. I w moim odczuciu, trzeba pisarkę pochwalić i dziękować jej na kolanach, ponieważ to właśnie ona pomogła mu w wydaniu Sklepów cynamonowych, kto wie - czy bez jej pomocy i protektoratu (do 1933 roku pisarka wydała 12 powieści i fenomenalny dramat "Dom kobiet", ale o tym trochę niżej) Schulz trafiłby w nasze ręce. Jak większość odbiorców sztuki Schulza (a przynajmniej mam taką nadzieję!) jestem pod jej ogromnym wrażeniem i uwielbiam oba tomy opowiadań. Jeżeli relację Schulza i Nałkowskiej w ogóle można nazwać romansem, to był to bardzo krótki epizod. Mam jednak poczucie, że oboje mieli do siebie zachowaną sympatię.Tym bardziej, że w czasie wojny pisarka brała udział w nieudanej akcji, która miała uratować Schulza. Kiedy łącznik dotarł do Drohobycza, artysta już nie żył, został zastrzelony niedaleko swojego domu. Jego ciało przez cały dzień leżało na ulicy, ponieważ nie pozwalano go zabrać. Prawdopodobnie został pochowany w zbiorowej mogile. 

grafika - Maria Komornicka/Piotr Wałst
Chcę wspomnieć jeszcze o jednym rozdziale, zanim skończę tego długaśnego jak na mnie posta. Przy okazji Nałkowskiej pojawia się historia pewnej zaskakującej postaci - chodzi mi o moją imienniczkę Marię Komornicką. Przyznam, że dopóki o niej nie przeczytałam u Kienzler to nie znałam tej pisarki. Nigdy mi się jej nazwisko nie obiło o uszy. A szkoda, bo lubię czytać o tak fascynujących ludziach! Maria Komornicka była jedną z ciekawszych poetek Młodej Polski, która w wieku 31 lat spaliła wszystkie swoje sukienki i zaczęła nosić męskie ubrania. Kazała się nazywać Piotr Wałst. Nawet wyrwała sobie wszystkie zęby, żeby mieć mniej damską twarz. Nie będę się tutaj za bardzo rozpisywać, ponieważ sądzę, że inni zrobili to lepiej i odsyłam was do artykułu Agnieszki Krawczyk ze strony Imperium Kobiet <<klik>> Tam dowiecie się więcej o artystce. A ja tymczasem wracam do Zofii Nałkowskiej, bo jest jeszcze jedna rzecz o której chciałabym wspomnieć. 

Chodzi mi o dramat, który napisała Zofia Nałkowska w latach trzydziestych (pierwszy, który stworzyła, jeden z trzech). Chodzi mi o "Dom kobiet". A piszę o nim, ponieważ w poniedziałek, 7 marca, odbyła się jego premiera teatru telewizji TVP. I jest to naprawdę fenomenalna interpretacja, niezbyt długa, brawurowo zagrana i niezwykle poruszająca. Na teatrze się nie znam, ale bardzo mi się podobała ta wersja. Była uwspółcześniona, ale bardzo wyważona (znów używam tego słowa, ale co poradzę, że idealnie oddaje, to co chcę napisać). Jest to naprawdę dobra rzecz. Oglądanie tego spektaklu sprawiło mi niezwykłą przyjemność i chętnie obejrzałabym też inne wersje tej sztuki. Z książki Kienzler też wiem, że dramat został bardzo dobrze przyjęty w całej Europie (w szczególności na Bałkanach i w Czechach) i był wielokrotnie wystawiany. Chciałabym zobaczyć "Dom kobiet" na deskach łódzkiego teatru, ponieważ ta sztuka daje niezwykłą okazję do wykazania się aktorkom. Niestety, tej sztuki jeszcze nie ma na VOD, liczę na to że będzie. Dam wam znać, bo sama chętnie obejrzę jeszcze raz. Jeżeli jednak macie ochotę na dobry spektakl w ramach Teatru Telewizji to z całego serca polecam Moralność pani Dulskiej z Magdaleną Cielecką Gabrieli Zapolskiej. Fenomenalna sprawa!

Chciałabym przy okazji zaprosić was na mojego fejsbuka, mało się tam dzieje, póki co. Ale obiecuję poprawę. Idźcie, lajkujcie albo nie lajkujcie, jeśli nie macie ochoty. Zamieszczam tam jednak informację o tym, że pojawił się post, więc nie ominiecie żadnego ważnego info! Obiecuję też, że będę pisała o ciekawych rzeczach, które będą w telewizji, więc <<klik>> .

Pozdrawiam i do napisania!

15/20 w skali Marii 

Autor: Iwona Kienzler || Tytuł: Nałkowska i jej mężczyźni || Wydawnictwo: Bellona || Rok wydania: 2015 || Liczba stron: 340 || Kategoria: biografia

poniedziałek, 7 marca 2016

Amerykańscy bogowie - Neil Gaiman #18

Cześć kochani!

Jak tam u was mija czytelniczy tydzień? U mnie całkiem nieźle, dziś skończyłam "Nałkowską", o której wpis się stworzy pewnie jakoś pod koniec tygodnia. W czwartek najprawdopodobniej, ponieważ w ten weekend mam urodziny i mogę nie mieć czasu na skrobnięcie czegoś w sobotę! Poza tym czyta się "Dom tęsknot" i słucha "Pochłaniacz". Możecie wiedzieć lub nie, ale ja audiobooki bardzo lubię. Zaliczam je do przeczytanych książek i tak dalej. Słucham je często w pracy, w drodze do pracy, jak piekę, gotuję, smażę, koloruję. Krótko mówiąc, kiedy zajęte mam ręce i pustą głowę, to sobie czegoś tam słucham. Nie, nie mam problemu ze skupieniem się na audiobooku. I tak, fabuła mi nie ucieka. Czasem zapominam imion, ale i tak mi powracają, więc nie jest źle.

Amerykańskich bogów skończyłam już całkiem dawno temu, ale jakoś nie mogłam się zmobilizować, żeby coś o tej książce napisać. Raczej nie dlatego, że mi się nie podobało, tylko jakoś tak po prostu. Do opisywania papierowych książek mam więcej motywacji, może tak. No, miałam też sporą przerwę w słuchaniu, ponieważ moje słuchawki stały się kaput, a nie miałam na za bardzo funduszy na zakup nowych. Na szczęście rodzice mnie poratowali. Co nie zmienia faktu, że moich ukochanych starych nie mogę odżałować, bo miałam je ponad rok i bardzo je lubiłam, były idealne. Te nowe nie są tak fajne, niestety. 

Książkę słuchałam w interpretacji trochę innej, ponieważ nie "profesjonalnej". W takim sensie, że nie możemy sobie iść i kupić tego audiobooka, ponieważ czytaniem zajmuje się niesamowity Mako z bloga poczytaj mi mako i nawet nie jestem w stanie opisać mojego zachwytu i uznania do jego ciężkiej pracy, ponieważ a) książka przeczytana jest świetnie b) powieści są genialnie zmiksowane, dodane są odpowiednie odgłosy, muzyka, efekty dźwiękowe odpowiednie do danej chwili c) ten głos. No słuchajcie, nie pozostaje mi nic innego jak Mako polecić bardzo bardzo bardzo gorąco, ponieważ odwala kawał dobrej roboty, jest fenomenalny i naprawdę! Wchodźcie na jego bloga i klikajcie! Czekam na wasze opinie!

Ricky Whittle - Cień
Teraz parę słów na temat samej książki, po którą sięgnęłam przede wszystkim dlatego, że parę albo nawet paręnaście razy, mi się gdzieś tam przewinęła. Tu zobaczyłam okładkę, tu opinię. Poza tym byłam całkiem zainteresowana, o co chodzi z tymi całymi amerykańskimi bogami. Nie chcę zdradzać zbyt wiele fabuły, co by nie niszczyć nikomu przyjemności, ale nie dostajemy od Gaimana zwykłej, płaskiej powieści fantasy. Mimo że ta warstwa pierwsza, fabularna jest niezwykle ciekawa, to jednak to, co kryje się pod powierzchnią może być nawet ciekawsze. W skrócie mówiąc - książka opowiada o losie bogów, bożków w Stanach, a dokładniej, że się spalili, skończyli, a ich miejsce zajęli nowi bogowie - telewizja, internet, samochody, fastfoody. 

Nie dostajemy jednak płaskiej historii, mówiącej - nowi bogowie są źli, starzy byli lepsi. Gaiman niczego w swojej powieści nie upraszcza, nie ocenia, a właściwie jedynie pokazuje jakąś wizję świata. Jak dla mnie, świata na granicy, drugiej chylącego się ku upadkowi. Stare odchodzi, nowe nadchodzi. Co jest lepsze? Co jest gorsze? Na co zasługujemy i jakie znaczenie ma nasza wiara w kontekście nie tylko nas, ale całego świata, który nas otacza? I w końcu: kim my jesteśmy i jaka jest nasza tożsamość w świecie, w którym w nic nie wierzymy.  Z Gaimanem wcześniej się nie spotkałam, nie wiem czy wszystkie jego powieści są tak wielowymiarowe, ale jeśli tak - chętnie sięgnę po inne tytuły. Lubię, kiedy książka oprócz rozrywki niesie ze sobą coś więcej. A tutaj zdecydowanie wielu czytelników znajdzie coś dla siebie. Taka ja poszukam głębi, ale inni ludzie mogą odnaleźć świetnie skonstruowaną, zaskakującą powieść fantasy, która jest niebanalna, nieoczywista, brutalna. I to dobrze, ponieważ każdy ma inne wymagania względem czytelnictwa. 


Bardzo się cieszę, że trafiłam na tę powieść, ponieważ dostałam coś dla mnie nowego, nieoczywistego i ciekawego, co na pewno na długi czas zapamiętam. A na pewno pomoże mi w tym serial, który niedługo powstanie na podstawie Amerykańskich bogów. Jestem pewna, że obejrzę, ponieważ z serialami jestem za pan brat. Jestem ciekawa jak zostaną rozwiązane pewne kwestie, jak bardzo zmieni się fabuła i czy dostanę coś fantastycznego. Mam dużo nadziei, że ekranizacja trafi w moje gusta. Serial, co prawda, produkuje Starz, więc nie jestem pewna na ile to będzie jakościowo dobra rzecz. Jeśli o obsadę chodzi to wiadomo, że Cienia zagra - Ricky Whittle a Wednesdaya - Ian McShane! Czekam!

Ian McShane - Wednesday


17/20 w skali Marii 

Autor: Neil Gaiman || Tytuł: Amerykańscy bogowie ||  Kategoria: fantastyka

sobota, 5 marca 2016

Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej - Keith Lowe #17


Witajcie!

Opinie przychodzi spóźniona, bo niestety złapało mnie potworne choróbsko, które uniemożliwiło mi jakikolwiek wysiłek intelektualny. A napisanie czegokolwiek wymaga myślenia, no i zdolności siedzenia, a nie tylko bezwładnego leżenia i powolnego umierania. Dziś również przychodzę do was z lekturą potrzebną mi do licencjatu. Chodzi mi o książkę, która jest na wierzchu, Lowe'a. Nałkowska to wyjątkowo lektura dla samej siebie. Nie skończyłam jej niestety, z tego samego powodu, z którego nie napisałam nic przez ten tydzień. 

Podejrzewam, że po Dziki kontynent sięgnęłabym i tak. Pewnie znacznie później, ale czasy powojenne całkiem mnie interesują. Nie bez przyczyny czytałam także fenomenalną Grzebałkowską z pozycją 1945 Wojna i pokój. Książka jednak wydała mi się bardzo interesująca i postanowiłam przeczytać całą, od deski do deski. Lowe stworzył bardzo interesującą i wielowymiarową książkę historyczną, udowadniającą, że kapitulacja Rzeszy wcale nie zakończyła zmagań wojennych, które trwały nadal na wielu frontach. Ważnym dla mnie aspektem tej lektury jest to, że Lowe pozwala nam zrozumieć złożoność tego wielkiego konfliktu zbrojnego. Otrzymujemy perspektywę, której w szkole nie możemy dostać. Po prostu nie ma na to czasu, poza tym trudniej jest nauczać historii z wielu punktów widzenia. Mnie przede wszystkim interesowały fakty dotyczące Jugosławii. I przyznam, że wiele rzeczy się w mojej głowie poukładało. Bardzo dobrze, najwyższy czas. 

Książka ma dość duży format, ponad 500 stron i dość duży format, przez co nie jest najlepszą lekturą, żeby zabierać ją wszędzie. Ja ją ze sobą tachałam, wybaczcie moje plecy kochane. I tak jesteście poszkodowane siedzącym trybem życia. O tym, że jest to porządnie napisana książka świadczy 60 stron bibliografii. Zwracam na to uwagę, bo jednak za mała bibliografia wydaje mi się bardzo podejrzana. Lowe korzystał z archiwów, publikacji urzędowych, dzienników, filmów, programów telewizyjnych, przewodników, opracowań naukowych, wspomnień, reportaży, relacji, świadków, listów, pamiętników. Poza tym - jak dla mnie niezwykle wygodne są przypisy końcowe, dzięki temu główny tekst jest przejrzysty, równy. A jeżeli mam ochotę cokolwiek sprawdzić, zerknąć na źródło, otwieram książkę na końcu i wszystko mam. Poza tym na końcu jest również indeks imion i miejsc, co niezwykle ułatwia pracę z tekstem, taką jak ja mam wykonać. Nie we wszystkich publikacjach naukowych jest taki indeks. Ostatnio podczas przeglądania Historii dzieciństwa Ariesa chciałam odnaleźć wypowiedz Moliera i niestety jej nie znalazłam, ponieważ na ostatnich stronach znajdował się tylko spis treści. Wracając jednak do Dzikiego kontynentu: w książce zawarte są także bardzo czytelne mapy i zdjęcie, bez których osobiście mogłabym się obejść. Sama lektura podzielona jest na cztery części, kolejno: spuścizna wojny, odwet, czystki etniczne i wojna domowa. Czyli dostajemy dość obszerny tekst. Ważne jest to, że Lowe nie opisuje tylko Francji czy Włoszech, mamy osobne rozdziały o Norwegii, Rumunii czy Grecji (Jugosławii też). Bardzo to doceniam. 

 Jeśli o samą treść chodzi to zdecydowanie i tym razem nie dostajemy łatwej lektury. Po książkach historycznych nie ma co się spodziewać szybkiego i natchnionego czytania. Co nie zmienia faktu, że Lowe'a czyta się dobrze, w miarę szybko i sprawnie. Jest zachowana równowaga między ilością nazwisk, dat, chociaż ogromnych ilości i jednych i drugich uniknąć się nie da. Ja nawet nie starałam się zapamiętywać, szczególnie imion, przede wszystkim dlatego, że często były to dla mnie szalone zbitki liter - nie znam węgierskiego, więc ciężko mi się nawet wzrokiem objąć generałów czy prezydentów. Ale to nie było tak, że omijałam sobie pewne fragmenty, starałam się tego unikać, mimo zmęczenia. Poza tym, w moim odczuciu, ta książka ważna jest w kontekście wydarzeń aktualnych dla nas. Będę to powtarzać z uporem maniaka, ale wiedza historyczna jest niezwykle przydatna w ocenianiu współczesnej rzeczywistości, ponieważ mamy jakiekolwiek porównanie. Kolejnym ważnym elementem Dzikiego kontynentu jest to, że ta książka stara się nie oceniać. Dla mnie to wyjątkowo istotne, zmęczona jest już prostym rozdziałem - winowajca i ofiara. Ludzie i społeczeństwo są na tyle złożonymi tworami, ze nie powinniśmy mówić tutaj w tak czarno-białych kategoriach, gdyż życie to odcienie szarości, a szczególnie życie powojenne i wojenne. Oczywiście, nawet Lowe'owi nie udało się uniknąć podejścia osobistego, ponieważ w obliczu tak tragicznego czasu ciężko pozostać obojętnym. Ale trzeba zauważyć, że autor naprawdę stara się być bezstronny i wygłaszać niepopularne opinie, w stu procentach oparte na faktach. 

Lowe pokazuje w swojej książce jak tytaniczny wysiłek musiały podjąć kraje by podnieść się po tak niszczącym czasie, jakim była II wojna. Uświadamia, że czas ten, koniec lat czterdziestych był tak naprawdę czasem wielkiego chaosu, bezprawia i cierpienia, porównywanego z tym wojennym. Przeczytamy o okrutnych odwetach na zbrodniarzach wojennych, o obozach jenieckich, gwałtach, paleniach całych miast, repatriacjach. Otrzymujemy na przykład bardzo obszerny rozdział o Norwegii, gdzie ilość dzieci pochodzących ze związków Norweżek z Niemcami była naprawdę duża, o dylemacie moralnym tamtego czasu. Naprawdę, wiele jest okazji do przemyśleń, zastanowienia. To naprawdę kawał porządnej literatury historycznej i jeżeli ktoś jest zainteresowany polecam gorąco, ponieważ ta książka naprawdę pomaga w zrozumieniu wielu rzeczy i przy okazji bardzo boli, męczy, ale budzi świadomość, która jest niezbędna, by żyć tu i teraz i pamiętać. 

18/20 w skali Marii 

Autor: Keith Lowe || Tytuł: Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej || Wydawnictwo: Rebis || Rok wydania: 2013 || Liczba stron: 584 || Kategoria: historia

poniedziałek, 29 lutego 2016

Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii - Alice Miller #16

Cześć!

Tym razem przychodzę do was znowu z książką licencjacką. Znowu, powiecie? Znowu. Niestety, mam stertę książek do przeczytania w związku z moją małą naukową pracą. A niech cię, ambicjo! Zrobiłam sobie mały reaserch i znalazłam wiele pozycji, które mogłyby się okazać przydatne. Na pierwszy ogień poszła książka Alice Miller, dotycząca "czarnej pedagogiki" i w sumie fragmenty, dotyczące tylko "czarnej pedagogiki" okazały się dla mnie bardzo przydatne.
Druga część książki dotyczy trzech osób i ich wychowania w kontekście "czarnej pedagogiki". Alice Miller stara się udowodnić, że wpływ na późniejsze zachowania człowieka, ma  jego wychowanie, a dokładnie - znęcanie się nad dzieckiem ma wpływ na jego późniejsze zachowanie, użycie przemocy lub autoprzemocy. Autorka opiera się przede wszystkim na psychoanalizie. Więcej w samej książce, nie chcę przeinaczać tekstu naukowego Miller, gdyż przyznam szczerze, jestem laikiem jeśli chodzi o psychologię i to laikiem do kwadratu. Jeśli chodzi o trzy osoby, o których życiu w kontekście wychowania pisze Alice Miller to będziemy mieć analizę dzieciństwa Adolfa Hitlera, Christiny F. (autorki głośnej książki - Dzieci dworca z Zoo), a także dzieciobójcy Jurgena Bartscha. 

Z założeniami Miller można się zgadzać lub nie, ponieważ jest to tylko jedno ze spojrzeń na - chociażby - Hitlera, ale szwajcarskiej psycholog nie można zarzucić braku odpowiedniego przygotowania. Biografie są dość szczegółowe, przeanalizowane, mamy mnóstwo cytatów, wypowiedzi historyków, jak i fragmentów listów. Pod względem technicznym mogę ocenić tę książkę naprawdę dobrze, świetnie wykonana praca. 

Jeśli chodzi o samą wartość książki to muszę przyznać, że bardzo mnie umęczyła. Tutaj trudno mówić o podobaniu się, ponieważ, czytając o znęcaniu się nad dziećmi, we mnie rodziło się przede wszystkim przerażenie połączone ze strachem. Byłam bardzo poruszona i oburzona metodami wychowawczymi sprzed dwustu czy trzystu lat. Wydawać by się mogło, że aż tak wiele się nie zmieniło, oczywiście kary fizyczne jako sposób wychowania są coraz rzadsze, ale nie spodziewałam się, że przeczytam tyle o straszliwych okrucieństwach. Pogląd, który panował w XIX czy na nawet na początku XX wieku, że dziecko to taka dziura bez dna, w którą można wlewać i się i tak nic nie stanie, bo dziecko nie pamięta, jest przerażający, przygnębiający i wręcz bolesny. Żeby trochę przybliżyć nastrój wychowania przed wiekami mogę przypomnieć historię, przytoczoną przez autorkę. Dotyczyła ona chłopca, który się masturbował. Dodatkowo dziecko chorowało na padaczkę, często miało ataki. Dorosły, który chłopakiem się zajmował, chciał, by ten zaprzestał dotykania się i powiedział mu, że jeżeli będzie to robił dalej chłopak dostanie ataku "śmiechu" i umrze. Przerażające, prawda? A sposobem na zaznajamianie się z płcią przeciwną wyglądał następująco: zabierało się dziecko do kostnicy, by mogło poznać fizjologię innego człowieka na trupie! Okropne, niewypowiedzianie okropne. Dodatkowo w książce mamy przytoczone fragmenty różnych "pedagogów", którzy radzili jak karać dzieci fizycznie lub psychicznie, na przykład nie odzywać się do nich albo mówić, ze są nic nie warto i dla nich nie istnieją. Nie jestem w stanie opisać jak okrutne były "metody wychowawcze" w dawnych czasach, które pod skorupką, troszczenia się, tak naprawdę niszczyły życie, przy okazji odmawiając dzieciom prawa do cierpienia. 

Zdecydowanie, nie jest to książka dla wszystkim. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że trzeba być silnym psychicznie by sprostać tej mrocznej lekturze. Ja, podczas czytania, czułam się naprawdę fatalnie i czasem wątpiłam, czy dam radę w ogóle skończyć. Podobne rozterki miałam przy "Farbach wodnych", ale podczas lektury tej książki czułam straszną beznadziejność, chyba nawet większą niż przy książce Ostałowskiej. To pozycja zdecydowanie ciężka i bolesna, ciężko nawet przebrnąć przez niektóre fragmenty. Wysiłek psychiczny jest ogromny. Ale oczywiście polecam, bo książka otwiera oczy, pomaga zrozumieć pewne mechanizmy i daje szansę na to, by spojrzeć na wychowanie dzieci inaczej. I zastanowić się, jak my możemy zapewnić życie swoim dzieciom. To bardzo ważne pytanie i przy okazji również bolesne. Książka zdecydowanie poszerza horyzonty, daje perspektywę.

bez oceny 

Autor: Alice Miller  || Tytuł: Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródło tyranii. || Wydawnictwo: Media Rodzina || Rok wydania: 1999 || Liczba stron: 284 || Kategoria: nauki społeczne - psychologia 

piątek, 26 lutego 2016

Hydrozagadka 1970 #15

Cześć wszystkim!

Józef Nowak w roli Asa
Ostatnio jakoś tak ustałam w pisaniu postów, bo dopadła mnie szara codzienność. Wolne na studiach się skończyło i muszę nadrobić zaległości związane z licencjatem, a to wymaga ode mnie pochłaniania książek historycznych, bardzo ciężkich - dotyczących przede wszystkim II wojny światowej, znęcania się nad dziećmi, komunizmu, więc jestem raczej w niezbyt wyjściowym nastroju. Poza tym - czytanie książek dla rozrywki nie wchodzi w grę, może za jakiś czas. Jak byście mogli - polećcie mi coś ciekawego, wciągającego i nic nie wymagającego. Może być seria, może być pojedyncza książka. Ale wolałabym jednak coś spoza kręgu literatury high fantasy i horrorów, za kryminały też podziękuję! Mam na oku parę nowości, ale w sumie - czyjaś opinia na pewno mi się przyda!

Z okazji zmęczenia i przemęczenia wybieram teraz też lżejsze filmy. Potrzebuję odstresowania to i decyduję się na komedie. Ale nie przepadam za takimi głupkowatymi i przyznam szczerze, że mam problem, żeby na cokolwiek się zdecydować. Wybrałam dwa razy klasykę polskiego kina. Polskie filmy baaardzo lubię, więc zawsze chętnie sięgam. Dzisiaj porozmawiam o pierwszym tytule. I po samej nazwie postu można się domyślić, że chodzi... o Hydrozagadkę Andrzeja Kondratiuka. O filmie kiedyś tam słyszałam, ale jakoś nigdy mi nawet do głowy nie przyszło obejrzeć. Dopiero mój chłopak to zaproponował, na co przystałam. Nie powiem, żeby nie zachęcał mnie Józef Nowak, do którego pałam dość dużą sympatią. 

Powiem wam tak, zakochałam się. Może nie od pierwszej minuty. Ale słuchajcie, to naprawdę świetna komedia. Z kategorii komedii absurdu, humor idzie trochę w stronę Monthy Python. Ten, kto lubi humor angielski, na pewno się odnajdzie. (W ogóle się zastanawiam, czy to ja tak jakoś żyłam bez znajomości tego filmu, czy on raczej nie jest najpopularniejszy). Jeśli o fabułę to nie chce zbyt wiele pisać, żeby nie zniszczyć nikomu frajdy, jeżeli jeszcze nie widział, a chce zobaczyć. W każdym razie, w Warszawie panują straszne upały, a do miasto powoli jest odcinane od wody. Jedyną osobą, która może zapobiec tragedii jest As, superman, superbohater, grany przez wspomnianego wyżej Józefa Nowa. Niecałe półtora godziny filmu pokazuje śledztwo Asa, a także niecną intrygę pewnego sułtana, który spiskuje wraz z doktorem Plamą. Możecie mi wierzyć, film jest niewiarygodnie śmieszny w swoim absurdzie. Józef Nowak przegenialnie gra Asa. Brakuje słów, żeby opisać jak bardzo mi się podobało i jak przyjemnie spędziłam czas. Polecam bardzo. Jedyne, co mogę zarzucić temu filmowi, to to, że nie został jeszcze odnowiony cyfrowo. To w sumie jest zarzut przeciwko PISFowi, ponieważ to z jego polecenia filmy są odnawiane. Przyznam szczerze, że niezwykle smuci mnie, że tylko garstka z fenomenalnych dzieł polskiej kinematografii została odnowiona, czekam na więcej! Na Hydrozagadkę i oczywiście na mój ulubiony film Pożegnania. 

Jeżeli lubujecie się w komedii absurdu to nie pozostaje mi nic innego, tylko polecić wam ten film, bo jest absolutnie fenomenalny, a niektóre sceny są rozbrajające. Naprawdę. Dodatkowo nie mogę uwierzyć, że dopiero teraz obejrzałam ten film. Ale w sumie - każdy moment jest dobry, żeby nadrobić zaległości!

19/20 w skali Marii 

Oryginalny tytuł: Hydrozagadka || Reżyseria: Andrzej Kondratiuk || Premiera: 1970 || Produkcja: Polska || Gatunek: komedia kryminalna

wtorek, 23 lutego 2016

Przez dziki Wschód - Tomasz Grzywaczewski #14



Hej, cześć i czołem!

Ostatnio czytanie idzie mi bardzo dobrze, mimo natłoku obowiązku i braku czasu. Licencjat powoli zbiera swoje żniwo, a ja uparcie skupiam się na wszystkim innym. Tym razem znów wybrałam literaturę faktu, ale wydaną przez Wydawnictwo Literackie, a nie Czarne. Książkę oczywiście wypożyczyłam w bibliotece blisko mnie i trochę sobie poleżała w oczekiwaniu na moje zainteresowanie. Nie wiem, co mnie tak powstrzymywało przed sięgnięciem po tę lekturę. Pewnie ta sama siła, co mi zabrania brania się za licencjat. Ostatecznie jednak wzięłam się za ten reportaż i przyznam szczerze, że nie żałuję. Bo Przez dziki wschód to propozycja ciekawa, chociaż może niezbyt oryginalna. 

Tomasz Grzywaczewski udokumentował swoją wyprawę śladami Witolda Glińskiego. Co ciekawe - pierwotnie książka miała śledzić losy bohaterów powieści wspomnieniowej Stanisława Rawicza "Długi marsz". Jednakże, już po śmierci pisarza okazało się, że Rawicz całą historię wymyślił. Nigdy nie uciekał z gułagu, przez Syberię aż do brytyjskich Indii. Powieść okazał się totalną literacką fikcją, po prostu bajką. Grzywaczewski jednak wpadł na trop człowieka, który faktycznie odbył taką trasę. Chodziło o wyżej wspomnianego Witolda Glińskiego, który po tym jak został uratowany przez Brytyjczyków osiedlił się w Wielkiej Brytanii i nigdy nie powrócił kraju. Historia tej wielkiej i heroicznej ucieczki natchnęła Grzywaczewskiego do tego stopnia, że postanowił się podjąć wyprawy śladami Glińskiego. Trasa zaczynała się w Jakucji, ciągnęła się dalej przez wschodnią Rosję, Mongolię, następnie Chiny - w tym Tybet - Nepal, aż do Indii. Wyprawa trwała parę miesięcy, zaczynała się wczesną wiosną a kończył późną jesienią. 

Ta historia trochę wyglądała jak wielkie spełnianie marzeń. Grzywaczewski, wraz z dwoma innymi, chłopakami wybiera się na wyprawę życia i niestraszne im przeciwności losu, pogoda czy chociażby niekończące się zmęczenie. Przyjemnie się czyta ten reportaż chyba przede wszystkim dlatego, że czuć, że jest to historia dla niego ważna, wręcz osobista. Zazdroszczę Grzywaczewskiemu tej przygody, nie powiem. Dodatkowo książka opatrzona jest zdjęciami, większość jest bardzo ładna i nawet poruszająca. Chociaż podział tych zdjęć jest trochę nierówny. W pierwszej części książki - dotyczącej Syberii - jest stosunkowo mało zdjęć, a w drugiej, która dotyczy Chin, Nepalu jest dużo więcej zdjęć, ale o wiele, wiele mniej treści pisanej. Ten dość nierówny podział trochę mnie zirytował, ponieważ byłam równie mocno zainteresowana chociażby Tybetem. A może nawet bardziej. Jeżeli ktoś spodziewał się dużej części dotyczącej Chin, niestety jej nie dostanie. 

Poza tym trochę za dużo w tej pozycji narzekania na współczesny świat. Ja rozumiem frustracją wynikającą z tego, że pewny świat już nigdy nie wróci, ale sądzę, że to trochę naiwne, zasmucać się nad postępem technologicznym w Chinach. Drugim dość poważnym zarzutem jest język, który miejscami wydaje mi się dość pretensjonalny. Przykładowo, autor używa słowa "bicykl" jako zamiennik słowa "rower". I niby nie ma w tym nic złego, ponieważ są to wyrazy równoznaczne, ale tak naprawdę "bicykl" to archaizm, nie jest powszechnie stosowany i brzmi dość śmiesznie i nawet lekko żenująco. Takich kwiatków jest w tej książce więcej, ale ten zdecydowanie najbardziej przykuł moją uwagę. Po drugie Grzywaczewski pisze trochę zbyt długi zdania, lekko zawiłe, czasem niezrozumiałe. Brak tej lekkości, którą można na przykład zauważyć u Góreckiego. 

Ale, żeby być sprawiedliwa, muszę napisać też zalety tej pozycji. Przede wszystkim książka jest pełna przygód, wciągająca i zachęcająca do samodzielnego poznawania tego zapomnianego trochę regionu, który raczej z turystyki nie słynie. Poza tym - książka jest napisana z pasją, zacięciem i zapałem. Może nie dostajemy wyśmienitej pozycji z literatury faktu, ale Grzywaczewski jest na dobrej drodze, żeby taką właśnie napisać, ponieważ jego ciekawość świata wydaje się nawet zaraźliwa. Mimo niedociągnięć, warto sięgnąć po książkę, nawet jeśli nie będzie zachwyceni. 

13/20 w skali Marii 

Autor: Tomasz Grzywaczewski || Tytuł: Przez dziki wschód || Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie || Rok wydania: 2012 || Liczba stron: 264 || Kategoria: literatura podróżnicza


niedziela, 21 lutego 2016

Zboczona historia kina - 2006 #13

Cześć, cześć!



Dzisiaj zajmę się jednym z najważniejszych Słoweńców współcześnie. Jeżeli ktoś jest wkręcony w skoki narciarskie, może podjąć ze mną dyskusję, ale zakładam, że zapaleńców jest stosunkowo niewiele. A chodzi mi o... Slavoja Žižka, kontrowersyjnego filozofa, psychoanalityka i filmoznawcę. W niedzielę, wraz z moim chłopakiem, urządziliśmy mały seans filmu - Z-Boczona historia kina (zęby bolą od tego tytułu) - po angielsku The Pervert's Guide to Cinema. Jest to film z 2006 roku, w reżyserii Sophie Fiennes, w którym Žižek analizuje najważniejsze filmy z historii kina (w dość subiektywnym wyborze). W filmie zawarte są rozmyślania o naturze ludzkiej (oczywiście, psychoanaliza Freuda), ale także o funkcji kina we współczesnym świecie. Jak dla mnie - ten film oparty jest w dużym stopniu na pewnej książce Žižka, którą czytałam już jakiś czas temu. A chodzi mi dokładnie o... "Lacrimae rerum. Kieślowski, Hitchcock, Tarkowski, Lynch". Mam to skojarzenie, ponieważ w filmie dość dużo Lyncha i Hitchcocka, trochę Tarkowskiego i niewiele Kieślowskiego. Ale w sumie mam dość duże poczucie i przeczucie, że film skierowany na angielskojęzycznego, jak nie amerykańskiego, widza. 

Jeśli chodzi o książkę to polecam głównie do czytania fragmentarycznego o danym filmie. Oczywiście, można przeczytać całość, ale w moim odczuciu należy znać całą kinematografię danego reżysera, żeby tak naprawdę się odnaleźć. Ja swego czasu przygotowywałam na konferencję naukową analizę "Przypadku" Kieślowskiego. Chodziło dokładnie o czasoprzestrzenie równoległe. Ale nie o tym mowa, drodzy państwo. Przejdźmy do filmu. 

W moim odczuciu, warto znać te filmy, o których mówi Žižek, natomiast mój chłopak twierdzi, że w odbiorze tego filmu nie ma to znaczenia. Sami musicie podjąć decyzję, czy oglądać chcecie w ten sposób czy nie. Ja wiele z tych filmów widziałam, podejrzewam, że większość może nawet, ale i tak byłam trochę zagubiona, kiedy  Žižek  mówił o czymś czego nie znałam. Może to kwestia podejścia. Jeśli chodzi o filmy, które są omawiane, to mamy całe spectrum kina - od Charlie'ego Chaplina do Star Wars (nowej trylogii). Pojawia się też "Obcy", "Egzorcysta" czy "Dyktator". Mamy dość duże spectrum, rozpiętość. Sam film składa się z trzech części, jest dość poszatkowany. Na przykład - analiza "Ptaków pojawia się co jakiś czas. Rozumiem zabieg - poszatkowanie pojawia się dlatego, żeby widz nie był zmęczony. Ogólnie - mogę film polecić głównie zapaleńcom kina, który chcą przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej i trochę pobawić. O wiele bardziej podobało mi się The Pervert's Guide to Ideology, czyli film późniejszy, który parę lat temu był w kinach. Może dlatego, że był o wiele bardziej uporządkowany. Tak, czy tak. Polecam bardzo. 

PS. Film jest anglojęzyczny, ale angielski Žižka jest do specyficzny. Oto kolejny dowód jak ciekawą postacią on jest. Bo czy naprawdę ktoś sądzi, że  Slavoj Žižek mówi z tak silnym słoweńskim akcentem, nie bez przyczyny?

15/20 w skali Marii 

Oryginalny tytuł: The Pervert's Guide to Cinema || Reżyseria: Sophie Fiennes || Premiera: 2006 || Produkcja: Austria, Holandia, Wielka Brytania || Gatunek: dokumentalny

środa, 17 lutego 2016

Galernik - Drago Jančar #12



Cześć i czołem!

Dziś znowu powracam z lekturą na studia. Ponieważ wraz z końcem sesji dopadła mnie szara studencka rzeczywistość. Tym razem sięgnęłam po Jančara, który jest chyba najpopularniejszym pisarzem słoweńskim, który aktualnie wydaje książki. Z Polską nawet jest trochę związany. W każdym razie - trafiło na "Galernika". Wcześniej czytałam jakieś opowiadania tego autora, trochę esejów, więc jakieś tam doświadczenie z jego tekstami mam. Ale w sumie to pierwsza powieść, to mimo wszystko podróż w nieznane. 

Galernik to powieść historyczna. Akcja dzieje się w średniowieczu, w Słowenii, a raczej na terenach teraźniejszej Słowenii, ponieważ jak słusznie można się domyśleć to państewko jeszcze wtedy nie istniało. Głównym bohaterem jest Johann Ott, Niemiec, który ma masę przygód. Ja wiem jak to brzmi, ale naprawdę wiele się tam mu przytrafia, oskarżony jest o spółkowanie z szatanem, trafia do tajnych bractw, ucieka, gonią go. Cuda na kiju. Dużo akcji, szczególnie biorąc pod uwagę, że ta powieść ma zaledwie 300 stron. Więcej jednak o fabule nie powiem, ponieważ może ktoś kiedyś z czytelników moich trafi na "Galernika", kto wie. Nieznane są ścieżki ludzkie. Ten temat pozostawię. 

Teraz, czy książka mi się podobała? To dość trudne pytania, bo zmuszona byłam czytać pod dużą presją czasową. Jak zawsze nie sięgnęłam po lekturę wcześniej i nagle się okazało, że sporo stron jeszcze przede mną. Na pewno mogę powiedzieć, że to dość interesująca powieść, bo dużo mówi o okrucieństwie i mentalności tamtych czasów. A powiem wam, że można się przerazić. Poza tym - sądzę, że Jančar pokazał kawałek historii w dość ciekawy sposób, książkę czyta się dobrze, miejscami bardzo dobrze, często nawet trzyma w napięciu. Ale miejscami jest dość męcząca. W jednej chwili dzieje się niesamowicie dużo, w kolejnej kompletnie odrętwienie. Przez to miałam też problemy z przebrnięciem, między innymi przez tą trefną galerę. 

Jančarowi jednak nie można odmówić tego, że napisał "Galernika" naprawdę świetnie. Poza tym - mamy dość ciekawą konstrukcję, która mnie osobiście się bardzo podobała. Podobało mi się również, że fabuła de facto zatacza krąg, piękne to i symboliczne. Sam Ott jest postacią trochę kojarzącą mi się z bohaterem "Kiwon" Dołęgi - Mostowicza. Nie porównuję za bardzo tych dwóch pozycji, bo to całkiem inne powieści, ale dwóch panów coś łączy. Podejmują decyzje albo nawet ich nie podejmuję tak jak akurat wiatr zawieje. Ott właściwie przyjmuje wszystko, absolutnie wszystko, co się wydarzy i sobie z tym radzi i wychodzi z opresji. Tu można pokusić się o większą interpretację: Ott jest trochę narodem słoweńskim. Z jednej strony - pod kimkolwiek są Słoweńcy przyjmują to, ale trwają niepokonani, niezmęczeni, dumni z tego kim są. I na tym zakończyłabym moją opinię. Pozdrawiam was serdecznie!

15/20 w skali Marii 

Autor: Drago Jančar || Tytuł: Galernik || Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy || Rok wydania: 1988 || Liczba stron: 313 || Kategoria: literatura piękna

piątek, 12 lutego 2016

Tysiąc dni w Wenecji - Marlena de Blasi #11


Witajcie!

Ten post pojawia się specjalnym trybem, ponieważ niedługo mija mi wyzwanie, a właściwie jego koniec, więc chciałabym je po prostu tym razem spełnić. Chodzi dokładnie o romans. Na warsztat wzięłam "Tysiąc dni w Wenecji" autorstwa Marleny de Blasi. To dość popularna autorka w kręgach literatury kobiecej. Wydała już w Polsce trochę powieści, ale z tego, co się orientuję to przeczytałam pierwszą jej książkę. To w sumie całkiem ładnie się składa, najlepiej zaczynać od początku, prawda? Już kiedyś o tym cyklu włoskim de Blasi czytałam, ponieważ poszukiwałam książek z kuchnią w tle. A to wszystko przez "Świnię w Prowansji". Jak dla mnie - "Świnia w Prowansji" była o tyle lepsza, że tego gotowania było o wiele, wiele więcej. No i więcej przepisów. Zarówno jedna książka - jak i druga, nie są zbyt ambitne. Ot, takie wakacyjne czytadełka do poduszki i na plażę. Ja niestety, szybko się męczę takimi książkami. Pierwsze sto stron mi się dobrze czyta, kolejne słabiej, a końcówka to już dla mnie straszny ból. Chyba po prostu się brzydnie mi ten cukierkowy świat. 

Przejdźmy już do samej opinii. Najmocniejszym atutem tej powieści jest oczywiście kuchnia, gotowanie. Gdyby nie te fragmenty, to przyznam, że chyba wcale by mi się ta historia nie podobała. Na swoje nieszczęście uwielbiam opisy jedzenia, mogę je czytać bez końca, dodatkowo w tej książce te opisy są naprawdę smakowite i ładne, plastyczne. Wszystkim fanom gotowania - polecam serdecznie, jako przerwa między czymś bardziej ambitnym. No, sama historia miłosna jest mocno naciągana, mocno średnia i bardzo bezbarwna. Dodatkowo - jak dla mnie - całkiem nielogiczna i bezsensowna. Marlena i Fernando poznają się jak są w okolicach pięćdziesiątki, zakochują od razu. Marlena rzuca wszystko i się przeprowadza do Wenecji. I tam już nie młodzi ludzie biorą ślub. Tak po pierwsze primo, to ja właściwie przez całą książkę mam w głowie jedno pytanie: skąd oni mają na to wszystko pieniądze. Marlena nie pracuje, a jaj narzeczony - a potem mąż - pracuje w banku. A remontują mieszkanie, podczas remontu mieszkają w hotelu. Na MIESIĄC jadą do Paryża na podróż poślubną. No, ja nie wiem. Ale to mi bardzo zgrzyta. Aż czuję wewnętrzny dyskomfort, rozumiecie? 

Przy okazji chciałam bym wspomnieć o Ferdynandzie. I o tym, że go nienawidzę. Nie wiem, czy spotkałam się z bardziej odstręczającą osobą w całym moim czytelniczym życiu. Naprawdę. Ciągle głowiłam się, jak taka żywiołowa, towarzyska Marlena może być z takim zadętym dupkiem. O, przykładowo: Marlena chciała gotować, to Fernando powiedział, że no po co, poza tym nikt normalny tak nie gotuje i ona jest w ogóle nie okrzesana. Obraził się jak zaczęła zmieniać jego mieszkanie, mimo że zapowiedział, że chce, żeby robiła, co tylko chce. Jak Marlena upiekła chleb, to się oburzył, że nikt nie piecze chleba, każdy kupuje. A jak chciała, wykaligrafować zaproszenia dla 19 gości, to Fernando doszedł do wniosku, że to głupie i lepiej mieć drukowane jak wszyscy. Naprawdę koszmar. Obrzydliwa postać, która ciągle zmieniła Marlenę jak chciała. Dodatkowo opisy tej całej miłości były tak kruche, delikatne i mętne, że ja tam wielkiego uczucia nie widziałam, jedynie co, dziwnie uzależnienie. Ta Marlena to miała cierpliwość. 

No, jeżeli miałabym podsumować. Czytać można, to całkiem miłą powieść, ale jak się jej nie przeczyta to świat się nie zawali. No ale z drugiej strony - to taka mała przyjemnostka. Chociażby jeśli chodzi o opis jedzenia warto. Poza tym pojawiają się całkiem ciekawe opisy tradycji weneckich. Samo miasto jest opisane dość sztampowo, ale z dużą dawką miłości do Wenecji i kultury tamtejszego życia. Jest tutaj trochę plusów, dużo minusów, ale od czasu do czasu, trzeba nabrać powietrza w płuca i ta powieść może być do tego idealną okazją.

8/20 w skali Marii

Autor: Marlena de Blasi || Tytuł: Tysiąc dni w Wenecji || Wydawnictwo: Wydawnictwo literackie || Rok wydania: 2008 || Liczba stron: 302 || Kategoria: literatura obyczajowa

czwartek, 11 lutego 2016

Lato przed zmierzchem - Doris Lessing #10




Cześć i czołem, panowie i panie!


Powiem tak, zbierałam się do tej recenzji jak koń pod górkę. Ze swojej winy, przede wszystkim. Miałam dość duży problem, żeby powieść skończyć, nie szło mi czytanie, nie potrafiłam przysiąść nawet na chwilę, żeby przeczytać te ostatnie 100 stron. Bo tak naprawdę nie wiem, czy powieść mi się podobała, czy nie. Mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony - fakt, historia był bardzo poruszająca, ale z drugiej strony przeszkadzała mi ta cała inteligenckość, przypadkowość. Jakby w tej książce Lessing powiedziała za dużo, przy rozciąganiu fabuły. To kolejny zarzut - wszystko się ciągnie. W ramach wyjaśnienia, ja lubię statyczne książka, ale ta po prostu jest "ciągnąca się", akcja dzieje się powoli, a jednak gna na przód. Bohaterka podejmuje decyzje nagle, a potem mamy całkowity zastój. Nie wiem, naprawdę nie wiem. 


Oczywiście, nie będę tak skrajna w opiniach jak użytkownicy portalu lubimyczytać, bo nie uważam, żeby to była beznadziejna powieść, ani genialna, sądzę, że tkwi ona gdzieś po środku. Fabularnie jest bardzo interesująca: główna bohaterka - Kate - ma 45 lat, męża i czworo dzieci. Mieszka w podmiejskiej wilii, zajmuje się domem, dziećmi. I z każdym dniem swojego życia uświadamia sobie, że jest po prostu "niańką", "sprzątaczką", "kucharką", że nie ma już jej jako "Kate" tylko pozostała pusta skorupa. Dodatkowo, wszyscy z jej rodziny wyjeżdżają z rodzinnego domu, który dodatkowo ma zostać wynajęty. I Kate odzyskuje wolność i traci wszystko, to, co miała, co prawda tylko na parę miesięcy, ale jednak. 

To moje kolejne spotkanie, więc wiem, że z tą autorką trochę balansuję na granicy lubię/nie lubię. Jej powieści albo bardzo mi się podobają, albo koszmarnie nudzą i męczą. Niestety, muszę to napisać. "Opowieści afrykańskie" czytałam z zapartym tchem i pamiętam, że nie mogłam się oderwać. Natomiast "Złoty notes" jakoś był obok mnie i po prostu nie poczułam ani trochę tej historii. "Alfred i Emily" także wspominam bardzo dobrze. I nie ulega wątpliwościom, że Doris Lessing to bardzo inteligentna i fascynująca osobowość. Notki biograficzne o niej, z tyłu książki, zawsze czytam i zawsze jestem pod wrażaniem. Ale sądzę, że "Lato przed zmierzchem" to nie jest do końca to, co do mnie trafia. Nie chodzi o problematykę, ta zbiła mnie z nóg i przeraziła, zaczęłam się zastanawiać się, czy mnie to też czeka, czy moje przyszłość jest aż tak nieuchronna. Coś mi w tej powieści jednak nie pasuje, mam takie poczucie, że jest trochę zbyt zmieszana, pomieszana i rozmieszana. 

Ale bardzo mi się podobał jeden fragment, kiedy Kate wróciła już do Londynu. Pewnego dnia przeszła obok robotników ładnie ubrana, uśmiechnięta, uczesana i oni gwizdali i krzyczeli do niej. Po paru chwilach znów poszła w ich stronę, przygarbiona, rozczochrana i przygaszona i nawet na nią nie spojrzeli. Trafiła mnie ta scena, ponieważ bardzo trafnie opisuje miejsce kobiety wśród mężczyzn. Albo kobieta jest atrakcyjna seksualnie i jest dostrzegana, albo nie - i wtedy jest niewidzialna. Dość bolesne spostrzeżenie, prawda?


11/20 w skali Marii 

Autor: Doris Lessing || Tytuł: Lato przed zmierzchem || Wydawnictwo: W.A.B. || Rok wydania: 2008 || Liczba stron: 336 || Kategoria: literatura współczesna