poniedziałek, 29 lutego 2016

Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródła tyranii - Alice Miller #16

Cześć!

Tym razem przychodzę do was znowu z książką licencjacką. Znowu, powiecie? Znowu. Niestety, mam stertę książek do przeczytania w związku z moją małą naukową pracą. A niech cię, ambicjo! Zrobiłam sobie mały reaserch i znalazłam wiele pozycji, które mogłyby się okazać przydatne. Na pierwszy ogień poszła książka Alice Miller, dotycząca "czarnej pedagogiki" i w sumie fragmenty, dotyczące tylko "czarnej pedagogiki" okazały się dla mnie bardzo przydatne.
Druga część książki dotyczy trzech osób i ich wychowania w kontekście "czarnej pedagogiki". Alice Miller stara się udowodnić, że wpływ na późniejsze zachowania człowieka, ma  jego wychowanie, a dokładnie - znęcanie się nad dzieckiem ma wpływ na jego późniejsze zachowanie, użycie przemocy lub autoprzemocy. Autorka opiera się przede wszystkim na psychoanalizie. Więcej w samej książce, nie chcę przeinaczać tekstu naukowego Miller, gdyż przyznam szczerze, jestem laikiem jeśli chodzi o psychologię i to laikiem do kwadratu. Jeśli chodzi o trzy osoby, o których życiu w kontekście wychowania pisze Alice Miller to będziemy mieć analizę dzieciństwa Adolfa Hitlera, Christiny F. (autorki głośnej książki - Dzieci dworca z Zoo), a także dzieciobójcy Jurgena Bartscha. 

Z założeniami Miller można się zgadzać lub nie, ponieważ jest to tylko jedno ze spojrzeń na - chociażby - Hitlera, ale szwajcarskiej psycholog nie można zarzucić braku odpowiedniego przygotowania. Biografie są dość szczegółowe, przeanalizowane, mamy mnóstwo cytatów, wypowiedzi historyków, jak i fragmentów listów. Pod względem technicznym mogę ocenić tę książkę naprawdę dobrze, świetnie wykonana praca. 

Jeśli chodzi o samą wartość książki to muszę przyznać, że bardzo mnie umęczyła. Tutaj trudno mówić o podobaniu się, ponieważ, czytając o znęcaniu się nad dziećmi, we mnie rodziło się przede wszystkim przerażenie połączone ze strachem. Byłam bardzo poruszona i oburzona metodami wychowawczymi sprzed dwustu czy trzystu lat. Wydawać by się mogło, że aż tak wiele się nie zmieniło, oczywiście kary fizyczne jako sposób wychowania są coraz rzadsze, ale nie spodziewałam się, że przeczytam tyle o straszliwych okrucieństwach. Pogląd, który panował w XIX czy na nawet na początku XX wieku, że dziecko to taka dziura bez dna, w którą można wlewać i się i tak nic nie stanie, bo dziecko nie pamięta, jest przerażający, przygnębiający i wręcz bolesny. Żeby trochę przybliżyć nastrój wychowania przed wiekami mogę przypomnieć historię, przytoczoną przez autorkę. Dotyczyła ona chłopca, który się masturbował. Dodatkowo dziecko chorowało na padaczkę, często miało ataki. Dorosły, który chłopakiem się zajmował, chciał, by ten zaprzestał dotykania się i powiedział mu, że jeżeli będzie to robił dalej chłopak dostanie ataku "śmiechu" i umrze. Przerażające, prawda? A sposobem na zaznajamianie się z płcią przeciwną wyglądał następująco: zabierało się dziecko do kostnicy, by mogło poznać fizjologię innego człowieka na trupie! Okropne, niewypowiedzianie okropne. Dodatkowo w książce mamy przytoczone fragmenty różnych "pedagogów", którzy radzili jak karać dzieci fizycznie lub psychicznie, na przykład nie odzywać się do nich albo mówić, ze są nic nie warto i dla nich nie istnieją. Nie jestem w stanie opisać jak okrutne były "metody wychowawcze" w dawnych czasach, które pod skorupką, troszczenia się, tak naprawdę niszczyły życie, przy okazji odmawiając dzieciom prawa do cierpienia. 

Zdecydowanie, nie jest to książka dla wszystkim. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że trzeba być silnym psychicznie by sprostać tej mrocznej lekturze. Ja, podczas czytania, czułam się naprawdę fatalnie i czasem wątpiłam, czy dam radę w ogóle skończyć. Podobne rozterki miałam przy "Farbach wodnych", ale podczas lektury tej książki czułam straszną beznadziejność, chyba nawet większą niż przy książce Ostałowskiej. To pozycja zdecydowanie ciężka i bolesna, ciężko nawet przebrnąć przez niektóre fragmenty. Wysiłek psychiczny jest ogromny. Ale oczywiście polecam, bo książka otwiera oczy, pomaga zrozumieć pewne mechanizmy i daje szansę na to, by spojrzeć na wychowanie dzieci inaczej. I zastanowić się, jak my możemy zapewnić życie swoim dzieciom. To bardzo ważne pytanie i przy okazji również bolesne. Książka zdecydowanie poszerza horyzonty, daje perspektywę.

bez oceny 

Autor: Alice Miller  || Tytuł: Zniewolone dzieciństwo. Ukryte źródło tyranii. || Wydawnictwo: Media Rodzina || Rok wydania: 1999 || Liczba stron: 284 || Kategoria: nauki społeczne - psychologia 

piątek, 26 lutego 2016

Hydrozagadka 1970 #15

Cześć wszystkim!

Józef Nowak w roli Asa
Ostatnio jakoś tak ustałam w pisaniu postów, bo dopadła mnie szara codzienność. Wolne na studiach się skończyło i muszę nadrobić zaległości związane z licencjatem, a to wymaga ode mnie pochłaniania książek historycznych, bardzo ciężkich - dotyczących przede wszystkim II wojny światowej, znęcania się nad dziećmi, komunizmu, więc jestem raczej w niezbyt wyjściowym nastroju. Poza tym - czytanie książek dla rozrywki nie wchodzi w grę, może za jakiś czas. Jak byście mogli - polećcie mi coś ciekawego, wciągającego i nic nie wymagającego. Może być seria, może być pojedyncza książka. Ale wolałabym jednak coś spoza kręgu literatury high fantasy i horrorów, za kryminały też podziękuję! Mam na oku parę nowości, ale w sumie - czyjaś opinia na pewno mi się przyda!

Z okazji zmęczenia i przemęczenia wybieram teraz też lżejsze filmy. Potrzebuję odstresowania to i decyduję się na komedie. Ale nie przepadam za takimi głupkowatymi i przyznam szczerze, że mam problem, żeby na cokolwiek się zdecydować. Wybrałam dwa razy klasykę polskiego kina. Polskie filmy baaardzo lubię, więc zawsze chętnie sięgam. Dzisiaj porozmawiam o pierwszym tytule. I po samej nazwie postu można się domyślić, że chodzi... o Hydrozagadkę Andrzeja Kondratiuka. O filmie kiedyś tam słyszałam, ale jakoś nigdy mi nawet do głowy nie przyszło obejrzeć. Dopiero mój chłopak to zaproponował, na co przystałam. Nie powiem, żeby nie zachęcał mnie Józef Nowak, do którego pałam dość dużą sympatią. 

Powiem wam tak, zakochałam się. Może nie od pierwszej minuty. Ale słuchajcie, to naprawdę świetna komedia. Z kategorii komedii absurdu, humor idzie trochę w stronę Monthy Python. Ten, kto lubi humor angielski, na pewno się odnajdzie. (W ogóle się zastanawiam, czy to ja tak jakoś żyłam bez znajomości tego filmu, czy on raczej nie jest najpopularniejszy). Jeśli o fabułę to nie chce zbyt wiele pisać, żeby nie zniszczyć nikomu frajdy, jeżeli jeszcze nie widział, a chce zobaczyć. W każdym razie, w Warszawie panują straszne upały, a do miasto powoli jest odcinane od wody. Jedyną osobą, która może zapobiec tragedii jest As, superman, superbohater, grany przez wspomnianego wyżej Józefa Nowa. Niecałe półtora godziny filmu pokazuje śledztwo Asa, a także niecną intrygę pewnego sułtana, który spiskuje wraz z doktorem Plamą. Możecie mi wierzyć, film jest niewiarygodnie śmieszny w swoim absurdzie. Józef Nowak przegenialnie gra Asa. Brakuje słów, żeby opisać jak bardzo mi się podobało i jak przyjemnie spędziłam czas. Polecam bardzo. Jedyne, co mogę zarzucić temu filmowi, to to, że nie został jeszcze odnowiony cyfrowo. To w sumie jest zarzut przeciwko PISFowi, ponieważ to z jego polecenia filmy są odnawiane. Przyznam szczerze, że niezwykle smuci mnie, że tylko garstka z fenomenalnych dzieł polskiej kinematografii została odnowiona, czekam na więcej! Na Hydrozagadkę i oczywiście na mój ulubiony film Pożegnania. 

Jeżeli lubujecie się w komedii absurdu to nie pozostaje mi nic innego, tylko polecić wam ten film, bo jest absolutnie fenomenalny, a niektóre sceny są rozbrajające. Naprawdę. Dodatkowo nie mogę uwierzyć, że dopiero teraz obejrzałam ten film. Ale w sumie - każdy moment jest dobry, żeby nadrobić zaległości!

19/20 w skali Marii 

Oryginalny tytuł: Hydrozagadka || Reżyseria: Andrzej Kondratiuk || Premiera: 1970 || Produkcja: Polska || Gatunek: komedia kryminalna

wtorek, 23 lutego 2016

Przez dziki Wschód - Tomasz Grzywaczewski #14



Hej, cześć i czołem!

Ostatnio czytanie idzie mi bardzo dobrze, mimo natłoku obowiązku i braku czasu. Licencjat powoli zbiera swoje żniwo, a ja uparcie skupiam się na wszystkim innym. Tym razem znów wybrałam literaturę faktu, ale wydaną przez Wydawnictwo Literackie, a nie Czarne. Książkę oczywiście wypożyczyłam w bibliotece blisko mnie i trochę sobie poleżała w oczekiwaniu na moje zainteresowanie. Nie wiem, co mnie tak powstrzymywało przed sięgnięciem po tę lekturę. Pewnie ta sama siła, co mi zabrania brania się za licencjat. Ostatecznie jednak wzięłam się za ten reportaż i przyznam szczerze, że nie żałuję. Bo Przez dziki wschód to propozycja ciekawa, chociaż może niezbyt oryginalna. 

Tomasz Grzywaczewski udokumentował swoją wyprawę śladami Witolda Glińskiego. Co ciekawe - pierwotnie książka miała śledzić losy bohaterów powieści wspomnieniowej Stanisława Rawicza "Długi marsz". Jednakże, już po śmierci pisarza okazało się, że Rawicz całą historię wymyślił. Nigdy nie uciekał z gułagu, przez Syberię aż do brytyjskich Indii. Powieść okazał się totalną literacką fikcją, po prostu bajką. Grzywaczewski jednak wpadł na trop człowieka, który faktycznie odbył taką trasę. Chodziło o wyżej wspomnianego Witolda Glińskiego, który po tym jak został uratowany przez Brytyjczyków osiedlił się w Wielkiej Brytanii i nigdy nie powrócił kraju. Historia tej wielkiej i heroicznej ucieczki natchnęła Grzywaczewskiego do tego stopnia, że postanowił się podjąć wyprawy śladami Glińskiego. Trasa zaczynała się w Jakucji, ciągnęła się dalej przez wschodnią Rosję, Mongolię, następnie Chiny - w tym Tybet - Nepal, aż do Indii. Wyprawa trwała parę miesięcy, zaczynała się wczesną wiosną a kończył późną jesienią. 

Ta historia trochę wyglądała jak wielkie spełnianie marzeń. Grzywaczewski, wraz z dwoma innymi, chłopakami wybiera się na wyprawę życia i niestraszne im przeciwności losu, pogoda czy chociażby niekończące się zmęczenie. Przyjemnie się czyta ten reportaż chyba przede wszystkim dlatego, że czuć, że jest to historia dla niego ważna, wręcz osobista. Zazdroszczę Grzywaczewskiemu tej przygody, nie powiem. Dodatkowo książka opatrzona jest zdjęciami, większość jest bardzo ładna i nawet poruszająca. Chociaż podział tych zdjęć jest trochę nierówny. W pierwszej części książki - dotyczącej Syberii - jest stosunkowo mało zdjęć, a w drugiej, która dotyczy Chin, Nepalu jest dużo więcej zdjęć, ale o wiele, wiele mniej treści pisanej. Ten dość nierówny podział trochę mnie zirytował, ponieważ byłam równie mocno zainteresowana chociażby Tybetem. A może nawet bardziej. Jeżeli ktoś spodziewał się dużej części dotyczącej Chin, niestety jej nie dostanie. 

Poza tym trochę za dużo w tej pozycji narzekania na współczesny świat. Ja rozumiem frustracją wynikającą z tego, że pewny świat już nigdy nie wróci, ale sądzę, że to trochę naiwne, zasmucać się nad postępem technologicznym w Chinach. Drugim dość poważnym zarzutem jest język, który miejscami wydaje mi się dość pretensjonalny. Przykładowo, autor używa słowa "bicykl" jako zamiennik słowa "rower". I niby nie ma w tym nic złego, ponieważ są to wyrazy równoznaczne, ale tak naprawdę "bicykl" to archaizm, nie jest powszechnie stosowany i brzmi dość śmiesznie i nawet lekko żenująco. Takich kwiatków jest w tej książce więcej, ale ten zdecydowanie najbardziej przykuł moją uwagę. Po drugie Grzywaczewski pisze trochę zbyt długi zdania, lekko zawiłe, czasem niezrozumiałe. Brak tej lekkości, którą można na przykład zauważyć u Góreckiego. 

Ale, żeby być sprawiedliwa, muszę napisać też zalety tej pozycji. Przede wszystkim książka jest pełna przygód, wciągająca i zachęcająca do samodzielnego poznawania tego zapomnianego trochę regionu, który raczej z turystyki nie słynie. Poza tym - książka jest napisana z pasją, zacięciem i zapałem. Może nie dostajemy wyśmienitej pozycji z literatury faktu, ale Grzywaczewski jest na dobrej drodze, żeby taką właśnie napisać, ponieważ jego ciekawość świata wydaje się nawet zaraźliwa. Mimo niedociągnięć, warto sięgnąć po książkę, nawet jeśli nie będzie zachwyceni. 

13/20 w skali Marii 

Autor: Tomasz Grzywaczewski || Tytuł: Przez dziki wschód || Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie || Rok wydania: 2012 || Liczba stron: 264 || Kategoria: literatura podróżnicza


niedziela, 21 lutego 2016

Zboczona historia kina - 2006 #13

Cześć, cześć!



Dzisiaj zajmę się jednym z najważniejszych Słoweńców współcześnie. Jeżeli ktoś jest wkręcony w skoki narciarskie, może podjąć ze mną dyskusję, ale zakładam, że zapaleńców jest stosunkowo niewiele. A chodzi mi o... Slavoja Žižka, kontrowersyjnego filozofa, psychoanalityka i filmoznawcę. W niedzielę, wraz z moim chłopakiem, urządziliśmy mały seans filmu - Z-Boczona historia kina (zęby bolą od tego tytułu) - po angielsku The Pervert's Guide to Cinema. Jest to film z 2006 roku, w reżyserii Sophie Fiennes, w którym Žižek analizuje najważniejsze filmy z historii kina (w dość subiektywnym wyborze). W filmie zawarte są rozmyślania o naturze ludzkiej (oczywiście, psychoanaliza Freuda), ale także o funkcji kina we współczesnym świecie. Jak dla mnie - ten film oparty jest w dużym stopniu na pewnej książce Žižka, którą czytałam już jakiś czas temu. A chodzi mi dokładnie o... "Lacrimae rerum. Kieślowski, Hitchcock, Tarkowski, Lynch". Mam to skojarzenie, ponieważ w filmie dość dużo Lyncha i Hitchcocka, trochę Tarkowskiego i niewiele Kieślowskiego. Ale w sumie mam dość duże poczucie i przeczucie, że film skierowany na angielskojęzycznego, jak nie amerykańskiego, widza. 

Jeśli chodzi o książkę to polecam głównie do czytania fragmentarycznego o danym filmie. Oczywiście, można przeczytać całość, ale w moim odczuciu należy znać całą kinematografię danego reżysera, żeby tak naprawdę się odnaleźć. Ja swego czasu przygotowywałam na konferencję naukową analizę "Przypadku" Kieślowskiego. Chodziło dokładnie o czasoprzestrzenie równoległe. Ale nie o tym mowa, drodzy państwo. Przejdźmy do filmu. 

W moim odczuciu, warto znać te filmy, o których mówi Žižek, natomiast mój chłopak twierdzi, że w odbiorze tego filmu nie ma to znaczenia. Sami musicie podjąć decyzję, czy oglądać chcecie w ten sposób czy nie. Ja wiele z tych filmów widziałam, podejrzewam, że większość może nawet, ale i tak byłam trochę zagubiona, kiedy  Žižek  mówił o czymś czego nie znałam. Może to kwestia podejścia. Jeśli chodzi o filmy, które są omawiane, to mamy całe spectrum kina - od Charlie'ego Chaplina do Star Wars (nowej trylogii). Pojawia się też "Obcy", "Egzorcysta" czy "Dyktator". Mamy dość duże spectrum, rozpiętość. Sam film składa się z trzech części, jest dość poszatkowany. Na przykład - analiza "Ptaków pojawia się co jakiś czas. Rozumiem zabieg - poszatkowanie pojawia się dlatego, żeby widz nie był zmęczony. Ogólnie - mogę film polecić głównie zapaleńcom kina, który chcą przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej i trochę pobawić. O wiele bardziej podobało mi się The Pervert's Guide to Ideology, czyli film późniejszy, który parę lat temu był w kinach. Może dlatego, że był o wiele bardziej uporządkowany. Tak, czy tak. Polecam bardzo. 

PS. Film jest anglojęzyczny, ale angielski Žižka jest do specyficzny. Oto kolejny dowód jak ciekawą postacią on jest. Bo czy naprawdę ktoś sądzi, że  Slavoj Žižek mówi z tak silnym słoweńskim akcentem, nie bez przyczyny?

15/20 w skali Marii 

Oryginalny tytuł: The Pervert's Guide to Cinema || Reżyseria: Sophie Fiennes || Premiera: 2006 || Produkcja: Austria, Holandia, Wielka Brytania || Gatunek: dokumentalny

środa, 17 lutego 2016

Galernik - Drago Jančar #12



Cześć i czołem!

Dziś znowu powracam z lekturą na studia. Ponieważ wraz z końcem sesji dopadła mnie szara studencka rzeczywistość. Tym razem sięgnęłam po Jančara, który jest chyba najpopularniejszym pisarzem słoweńskim, który aktualnie wydaje książki. Z Polską nawet jest trochę związany. W każdym razie - trafiło na "Galernika". Wcześniej czytałam jakieś opowiadania tego autora, trochę esejów, więc jakieś tam doświadczenie z jego tekstami mam. Ale w sumie to pierwsza powieść, to mimo wszystko podróż w nieznane. 

Galernik to powieść historyczna. Akcja dzieje się w średniowieczu, w Słowenii, a raczej na terenach teraźniejszej Słowenii, ponieważ jak słusznie można się domyśleć to państewko jeszcze wtedy nie istniało. Głównym bohaterem jest Johann Ott, Niemiec, który ma masę przygód. Ja wiem jak to brzmi, ale naprawdę wiele się tam mu przytrafia, oskarżony jest o spółkowanie z szatanem, trafia do tajnych bractw, ucieka, gonią go. Cuda na kiju. Dużo akcji, szczególnie biorąc pod uwagę, że ta powieść ma zaledwie 300 stron. Więcej jednak o fabule nie powiem, ponieważ może ktoś kiedyś z czytelników moich trafi na "Galernika", kto wie. Nieznane są ścieżki ludzkie. Ten temat pozostawię. 

Teraz, czy książka mi się podobała? To dość trudne pytania, bo zmuszona byłam czytać pod dużą presją czasową. Jak zawsze nie sięgnęłam po lekturę wcześniej i nagle się okazało, że sporo stron jeszcze przede mną. Na pewno mogę powiedzieć, że to dość interesująca powieść, bo dużo mówi o okrucieństwie i mentalności tamtych czasów. A powiem wam, że można się przerazić. Poza tym - sądzę, że Jančar pokazał kawałek historii w dość ciekawy sposób, książkę czyta się dobrze, miejscami bardzo dobrze, często nawet trzyma w napięciu. Ale miejscami jest dość męcząca. W jednej chwili dzieje się niesamowicie dużo, w kolejnej kompletnie odrętwienie. Przez to miałam też problemy z przebrnięciem, między innymi przez tą trefną galerę. 

Jančarowi jednak nie można odmówić tego, że napisał "Galernika" naprawdę świetnie. Poza tym - mamy dość ciekawą konstrukcję, która mnie osobiście się bardzo podobała. Podobało mi się również, że fabuła de facto zatacza krąg, piękne to i symboliczne. Sam Ott jest postacią trochę kojarzącą mi się z bohaterem "Kiwon" Dołęgi - Mostowicza. Nie porównuję za bardzo tych dwóch pozycji, bo to całkiem inne powieści, ale dwóch panów coś łączy. Podejmują decyzje albo nawet ich nie podejmuję tak jak akurat wiatr zawieje. Ott właściwie przyjmuje wszystko, absolutnie wszystko, co się wydarzy i sobie z tym radzi i wychodzi z opresji. Tu można pokusić się o większą interpretację: Ott jest trochę narodem słoweńskim. Z jednej strony - pod kimkolwiek są Słoweńcy przyjmują to, ale trwają niepokonani, niezmęczeni, dumni z tego kim są. I na tym zakończyłabym moją opinię. Pozdrawiam was serdecznie!

15/20 w skali Marii 

Autor: Drago Jančar || Tytuł: Galernik || Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy || Rok wydania: 1988 || Liczba stron: 313 || Kategoria: literatura piękna

piątek, 12 lutego 2016

Tysiąc dni w Wenecji - Marlena de Blasi #11


Witajcie!

Ten post pojawia się specjalnym trybem, ponieważ niedługo mija mi wyzwanie, a właściwie jego koniec, więc chciałabym je po prostu tym razem spełnić. Chodzi dokładnie o romans. Na warsztat wzięłam "Tysiąc dni w Wenecji" autorstwa Marleny de Blasi. To dość popularna autorka w kręgach literatury kobiecej. Wydała już w Polsce trochę powieści, ale z tego, co się orientuję to przeczytałam pierwszą jej książkę. To w sumie całkiem ładnie się składa, najlepiej zaczynać od początku, prawda? Już kiedyś o tym cyklu włoskim de Blasi czytałam, ponieważ poszukiwałam książek z kuchnią w tle. A to wszystko przez "Świnię w Prowansji". Jak dla mnie - "Świnia w Prowansji" była o tyle lepsza, że tego gotowania było o wiele, wiele więcej. No i więcej przepisów. Zarówno jedna książka - jak i druga, nie są zbyt ambitne. Ot, takie wakacyjne czytadełka do poduszki i na plażę. Ja niestety, szybko się męczę takimi książkami. Pierwsze sto stron mi się dobrze czyta, kolejne słabiej, a końcówka to już dla mnie straszny ból. Chyba po prostu się brzydnie mi ten cukierkowy świat. 

Przejdźmy już do samej opinii. Najmocniejszym atutem tej powieści jest oczywiście kuchnia, gotowanie. Gdyby nie te fragmenty, to przyznam, że chyba wcale by mi się ta historia nie podobała. Na swoje nieszczęście uwielbiam opisy jedzenia, mogę je czytać bez końca, dodatkowo w tej książce te opisy są naprawdę smakowite i ładne, plastyczne. Wszystkim fanom gotowania - polecam serdecznie, jako przerwa między czymś bardziej ambitnym. No, sama historia miłosna jest mocno naciągana, mocno średnia i bardzo bezbarwna. Dodatkowo - jak dla mnie - całkiem nielogiczna i bezsensowna. Marlena i Fernando poznają się jak są w okolicach pięćdziesiątki, zakochują od razu. Marlena rzuca wszystko i się przeprowadza do Wenecji. I tam już nie młodzi ludzie biorą ślub. Tak po pierwsze primo, to ja właściwie przez całą książkę mam w głowie jedno pytanie: skąd oni mają na to wszystko pieniądze. Marlena nie pracuje, a jaj narzeczony - a potem mąż - pracuje w banku. A remontują mieszkanie, podczas remontu mieszkają w hotelu. Na MIESIĄC jadą do Paryża na podróż poślubną. No, ja nie wiem. Ale to mi bardzo zgrzyta. Aż czuję wewnętrzny dyskomfort, rozumiecie? 

Przy okazji chciałam bym wspomnieć o Ferdynandzie. I o tym, że go nienawidzę. Nie wiem, czy spotkałam się z bardziej odstręczającą osobą w całym moim czytelniczym życiu. Naprawdę. Ciągle głowiłam się, jak taka żywiołowa, towarzyska Marlena może być z takim zadętym dupkiem. O, przykładowo: Marlena chciała gotować, to Fernando powiedział, że no po co, poza tym nikt normalny tak nie gotuje i ona jest w ogóle nie okrzesana. Obraził się jak zaczęła zmieniać jego mieszkanie, mimo że zapowiedział, że chce, żeby robiła, co tylko chce. Jak Marlena upiekła chleb, to się oburzył, że nikt nie piecze chleba, każdy kupuje. A jak chciała, wykaligrafować zaproszenia dla 19 gości, to Fernando doszedł do wniosku, że to głupie i lepiej mieć drukowane jak wszyscy. Naprawdę koszmar. Obrzydliwa postać, która ciągle zmieniła Marlenę jak chciała. Dodatkowo opisy tej całej miłości były tak kruche, delikatne i mętne, że ja tam wielkiego uczucia nie widziałam, jedynie co, dziwnie uzależnienie. Ta Marlena to miała cierpliwość. 

No, jeżeli miałabym podsumować. Czytać można, to całkiem miłą powieść, ale jak się jej nie przeczyta to świat się nie zawali. No ale z drugiej strony - to taka mała przyjemnostka. Chociażby jeśli chodzi o opis jedzenia warto. Poza tym pojawiają się całkiem ciekawe opisy tradycji weneckich. Samo miasto jest opisane dość sztampowo, ale z dużą dawką miłości do Wenecji i kultury tamtejszego życia. Jest tutaj trochę plusów, dużo minusów, ale od czasu do czasu, trzeba nabrać powietrza w płuca i ta powieść może być do tego idealną okazją.

8/20 w skali Marii

Autor: Marlena de Blasi || Tytuł: Tysiąc dni w Wenecji || Wydawnictwo: Wydawnictwo literackie || Rok wydania: 2008 || Liczba stron: 302 || Kategoria: literatura obyczajowa

czwartek, 11 lutego 2016

Lato przed zmierzchem - Doris Lessing #10




Cześć i czołem, panowie i panie!


Powiem tak, zbierałam się do tej recenzji jak koń pod górkę. Ze swojej winy, przede wszystkim. Miałam dość duży problem, żeby powieść skończyć, nie szło mi czytanie, nie potrafiłam przysiąść nawet na chwilę, żeby przeczytać te ostatnie 100 stron. Bo tak naprawdę nie wiem, czy powieść mi się podobała, czy nie. Mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony - fakt, historia był bardzo poruszająca, ale z drugiej strony przeszkadzała mi ta cała inteligenckość, przypadkowość. Jakby w tej książce Lessing powiedziała za dużo, przy rozciąganiu fabuły. To kolejny zarzut - wszystko się ciągnie. W ramach wyjaśnienia, ja lubię statyczne książka, ale ta po prostu jest "ciągnąca się", akcja dzieje się powoli, a jednak gna na przód. Bohaterka podejmuje decyzje nagle, a potem mamy całkowity zastój. Nie wiem, naprawdę nie wiem. 


Oczywiście, nie będę tak skrajna w opiniach jak użytkownicy portalu lubimyczytać, bo nie uważam, żeby to była beznadziejna powieść, ani genialna, sądzę, że tkwi ona gdzieś po środku. Fabularnie jest bardzo interesująca: główna bohaterka - Kate - ma 45 lat, męża i czworo dzieci. Mieszka w podmiejskiej wilii, zajmuje się domem, dziećmi. I z każdym dniem swojego życia uświadamia sobie, że jest po prostu "niańką", "sprzątaczką", "kucharką", że nie ma już jej jako "Kate" tylko pozostała pusta skorupa. Dodatkowo, wszyscy z jej rodziny wyjeżdżają z rodzinnego domu, który dodatkowo ma zostać wynajęty. I Kate odzyskuje wolność i traci wszystko, to, co miała, co prawda tylko na parę miesięcy, ale jednak. 

To moje kolejne spotkanie, więc wiem, że z tą autorką trochę balansuję na granicy lubię/nie lubię. Jej powieści albo bardzo mi się podobają, albo koszmarnie nudzą i męczą. Niestety, muszę to napisać. "Opowieści afrykańskie" czytałam z zapartym tchem i pamiętam, że nie mogłam się oderwać. Natomiast "Złoty notes" jakoś był obok mnie i po prostu nie poczułam ani trochę tej historii. "Alfred i Emily" także wspominam bardzo dobrze. I nie ulega wątpliwościom, że Doris Lessing to bardzo inteligentna i fascynująca osobowość. Notki biograficzne o niej, z tyłu książki, zawsze czytam i zawsze jestem pod wrażaniem. Ale sądzę, że "Lato przed zmierzchem" to nie jest do końca to, co do mnie trafia. Nie chodzi o problematykę, ta zbiła mnie z nóg i przeraziła, zaczęłam się zastanawiać się, czy mnie to też czeka, czy moje przyszłość jest aż tak nieuchronna. Coś mi w tej powieści jednak nie pasuje, mam takie poczucie, że jest trochę zbyt zmieszana, pomieszana i rozmieszana. 

Ale bardzo mi się podobał jeden fragment, kiedy Kate wróciła już do Londynu. Pewnego dnia przeszła obok robotników ładnie ubrana, uśmiechnięta, uczesana i oni gwizdali i krzyczeli do niej. Po paru chwilach znów poszła w ich stronę, przygarbiona, rozczochrana i przygaszona i nawet na nią nie spojrzeli. Trafiła mnie ta scena, ponieważ bardzo trafnie opisuje miejsce kobiety wśród mężczyzn. Albo kobieta jest atrakcyjna seksualnie i jest dostrzegana, albo nie - i wtedy jest niewidzialna. Dość bolesne spostrzeżenie, prawda?


11/20 w skali Marii 

Autor: Doris Lessing || Tytuł: Lato przed zmierzchem || Wydawnictwo: W.A.B. || Rok wydania: 2008 || Liczba stron: 336 || Kategoria: literatura współczesna

wtorek, 9 lutego 2016

W cieniu 2012 #9

Cześć i czołem, panowie i panie!

Dziś znowu pojawia się na blogu recenzja filmowa. Głównie dlatego, że czytanie "Lata przed zmierzchem" Doris Lessing zajęło mi więcej czasu niż się spodziewałam, w między czasie słuchałam "Amerykańskich bogów",  przyjmowanie audiobooka jednak trwa bardzo długo.

W międzyczasie obejrzałam film, który od dawna chciałam zobaczyć.  Z moich obliczeń wynika, że w sumie od prawie czterech lat. Przede wszystkim uwiódł mnie plakat. (Zobaczcie, siedzi z boku!). Długo używałam go jako zakładki (miałam go w formie ulotki), potem zgubiłam, o filmie zapomniałam. Jestem jednak fanką "sztuki" czeskiej więcej doszłam do wniosku, że chętnie obejrzę, tym bardziej, że mój chłopak jest jeszcze większym fanem czechowatości niż ja.

Możecie wierzyć lub nie, ale nie czytam opisów filmów, które chcę zobaczyć. Nie lubię wiedzieć o czym jest film, książka, cokolwiek. Nie chodzi o spoilery, ale przede wszystkim o to, że wolę się nie uprzedzać. Czasami tematy w książkach czy filmach mogą mi nie odpowiadać i wolę jednak mieć bardzo mgliste pojęcie. Nie patrzę na recenzję. Czas na takie rzeczy jest przede wszystkim po seansie, żebym mogła się odnieść, porównać spostrzeżenia, zgodzić lub nie. Czasami mam takie poczucie, że słowa innych ludzi dość znacznie wpływają na moje opinie - szczególnie te negatywne. A wolę mieć wolne myśli.

Film "W cieniu" chciałam zobaczyć, ponieważ spodziewałam się czeskiego filmu noir, osadzonego w klimacie kraju komunistycznego. Krótko mówiąc - spodziewałam się "Złego" Tyrmanda na ekranie. Można powiedzieć, że miałam dość duże oczekiwania (ten plakat!). No i dostałam... cóż... dostałam marny, dość wtórny film o dobrym policjancie, który podejmuje walkę ze służbami bezpieczeństwa, które spiskują przeciwko Żydom. I jak teraz to piszę, to nawet sensownie brzmi, ale to zdecydowanie film, który zrobiony jest na modłę polskich filmów historycznych, które ukazywały się w ostatnich latach. Nudne, plastikowe postacie, które pełnią przede wszystkim funkcję, nie są prawdziwymi ludźmi. Jest zły komunista, dobry policjant, wspaniała żona, syn urwis. Zbyt prosto, zbyt schematycznie. Ciekawszą postacią jest Niemiec, ale potraktowany jest po macoszemu - niby jest skomplikowany, niby był w więziony, niby nie wiadomo czy on jest dobry czy nie. To chyba najbardziej rozczarowująca rola, ponieważ daje miejsce na pokazanie czegoś, ale jest dość szybko i sprawnie uciętą, zgaszona.



"W cieniu" to czesko-polska koprodukcja , ale raczej nie zobaczymy na ekranie żadnych polskich aktorów. To dobrze, wolałabym darować sobie oglądanie Więckiewicza setny raz. Niektóre sceny były kręcone na terenie polski i PISF maczał palce w produkcji, zdjęcia robił Adam Sikora (Cztery noce z Anną, na przykład). Jeśli chodzi o aktorów to warto przede wszystkim wspomnieć o dwóch - Ivanie Trojanie, który grał detektywa Hakla -  i  Sebastianiu Kochu. Pierwszy jest zdecydowanie jednym z bardziej popularnych czeskich aktorów, ma za sobą rolę w "Samotnych" czy "Braciach Karamzow". Drugiego natomiast można pamiętać z genialnego niemieckiego filmu "Życie na podsłuchu". I faktycznie, Koch grał najlepiej i nie pozostawił miejsca na innych. Nie pokusiłabym się jednak na stwierdzenie, że warto obejrzeć ten film dla niego. Moim zdaniem - to produkcja na tyle średnia, że można jej nie oglądać. Jak ktoś chce - niech sięga, są całkiem dobre zdjęcia na przykład. Jednak sądzę, że lepiej włączyć sobie "Życie na podsłuchu", ponieważ film do pewnego stopnia dotyka tych samych problemów, a jest o niebo lepszy.

No dobrze, ale co jest złego w tym filmie. Napisałam o dość naiwnej, wtórnej historii, niezbyt dobrze wykreowanych postaciach, papierowych, bardzo funkcyjnych. W moim odczuciu ten film ciągnie pewne wątki, a potem nagle je urywa. To najlepiej widać w historii Niemca, dowiadujemy się, że był w radzieckim obozie, ma córkę, żonę, nie widział ich, był esesmanem. I tyle, ni mniej, ni więcej. Reżyser dał nam trochę informacji, ale wątku nie rozwinął, trochę jakby powiedział sobie "nie, to film nie o tym, ale sam nie wiem, może i o tym". Poza tym - to co robią postaci w tym filmie jest tak nieskończenie absurdalne. Nie chcę tutaj spoilerować wam, ale Hakl się raczej nie popisuje inteligencją, opanowaniem i zdrowym rozsądkiem. Miota się przed większość filmu, sam nie wie, co ze sobą zrobić. Tu pójdzie, tam pójdzie, tego oskarży i tamtemu na wtyka. Powyzywa kogoś. Bez ładu i składu. Chaos i nieuporządkowanie.

Słuchajcie, ja rozumiem, że to do pewnego stopnia film ważny, nie tylko dla Czechów, ale również w dużym stopniu dla ludzi z byłego bloku wschodniego, ale jego wykonanie jest po prostu złe. Dostajemy "rozliczeniową" i nawiną bajkę, dość jednostronną i na pewno wtórną. Temat potraktowany jest powierzchownie, mam poczucie, że to taki szklony film, dla dzieciaków, żeby się czegoś nauczyły, wartości artystycznej tam niewiele.

9/20 w skali Marii 

Oryginalny tytuł: Ve stinu || Reżyseria: David Ondříček|| Premiera: 2015 || Produkcja: Czechy, Słowacja, Polska || Gatunek: dramat, kryminał, thriller

sobota, 6 lutego 2016

Paddinton 2015 #8



Cześć, kochani! Misie!

Dziś chciałabym przywołać misia i to nie jakiegoś takiego zwykłego misia, ale Misia Paddingtona. Chyba - bo nie mogę zaręczyć - oglądałam Paddingtona jak byłam mała. Wikipedia wskazuje, że to całkiem możliwe, więc zakładam, że właśnie stąd znam tego uroczego zwierza w niebieskim płaszczyku i czerwonym kapeluszu. Ale tak między bogiem a prawdą, nie jestem w stanie sobie przypomnieć nic więcej z mojego dzieciństwa, co by dotyczyło Paddingtona i mojej przygody z nim. A i możliwe, że - kiedyś tam, z 15 lat temu - słyszałam fragmenty książek o misiu. U mnie w podstawówce była akcja "Cała Polska czyta dzieciom", na każdej długiej przerwie jakiś nauczyciel czytał coś dla dzieci, pamiętam Harry'ego Pottera i Mikołajka, co do Paddintona nie jestem pewna, ale pasuje mi do konwencji tych spotkań. Swoją drogą, ciekawa jestem czy ta akcja jest ciągle kontynuowana, bo pamiętam, że to uwielbiałam. 


W każdym razie - ostatnio Miś Paddington powrócił do mnie z impetem. Nie wiem, co się dokładnie stało, że nagle sobie o nim przypomniałam, ale doszłam do wniosku, że ten nowy film fabularny zobaczyć po prostu muszę, tym bardziej, że sam miś jest zrobiony prześlicznie. Zazwyczaj nad niczym się tak nie zachwycam, ale słuchajcie - spójrzcie na tę jego piękną twarzyczkę, nosek, oczka i to ubranko. Sam cukier. Do tego Paddinton jest tak rozczulająco naiwny, kocha marmoladę i mówi takim pięknym, uroczym angielskim (oglądałam w oryginale, ponieważ mój chłopak nie znosi polskiego dubbingu, więc poszłam na ustępstwa, czego się nie robi dla Paddingtona!). Mój zachwyt nie miał końca, no zakochałam się i nie wiem dodatkowo dlaczego. Przecież to miś, miś z Darkest Peru, ale ciągle tylko nieistniejący pluszak. Nie wiem, co mi ten miś zrobił, ale do teraz jestem rozczulona i wzruszona jak myślę o tym pięknym zwierzu.

Ale przejdźmy do samego filmu, bo przecież to chyba najważniejsze. Paddington - bo tak nazywa się film - pojawił się w polskich kinach ponad rok temu, ponad miesiąc po premierze światowej. I tak niezły czas, jak dla mnie. Reżyserem i współscenarzystą jest Paul King, który wcześniej zrobił tylko Bunny and the Bull, raczej niezbyt znany, niezależny film (który możecie sobie zobaczyć na iPli, ja może skorzystam). Jeśli chodzi o obsadę, to mamy też parę znanych nazwisk: Hugh Bonneville (Downton Abbey) gra Henry'ego, Sally Hawkins (Kwiat Pustyni) wciela się w Mary, a głosem Paddinton jest Ben Wihshaw (fangirling bardzo mocno). Poza tym w obsadzie znajdziemy Petera Capaldiego czy Nicole Kidman. Prawda, że zachęcająco? Bardzo nawet. 


Ważne, w ocenie tego typu filmów, jest umiejscowienie Paddingtona w gatunku. Jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi, jest to film familijny, komediowy, przygodowy. Musimy spodziewać się żartów slapstickowych, typowo dla dzieci, dość prostej fabuły, niezbyt odkrywczej, mało wymagającego scenariusza i cukierkowości. I możemy to akceptować albo nie, możemy lubić albo nie, ale pamiętajmy o jednej ważnej rzeczy - Paddingtona nigdy nie będziemy mogli porównać do Wściekłych psów, a Dirty Dancing do Siódmej pieczęci, kumacie, nie? Paddinton to kino gatunkowe i jak dla mnie bardzo dobre. Mamy tutaj wszystko, co jest potrzebne - pięknego misia, który zrobiony jest niezwykle ładnie, poruszającą historię, trochę pokręconą rodzinę (tata kocha ubezpieczenia, mama rysuje książki, syn bawi się w eksperymenty, a córka jest w stanie nauczyć się języka misiowego), żarty dla dorosłych i dla dzieci, zły charakter (w tej roli Nicole Kidman, jak dla mnie bardzo przerażająca, w ogóle warto wspomnieć, że ten wątek "villanowy" jest dość makabryczny). Jest wszystko, zabawnie, ładnie, zgrabnie, absurdalnie. Czasami głupkowato, nawet często. Ale cóż - taka specyfika kina familijnego. 

Ja polecam bardzo, polecam bardzo. Bo to półtorej godziny czystej, bezpretensjonalnej zabawy i wzruszeń (no ja przepraszam bardzo, ale mnie miś, śpiący na deszczu na ławce, łamie serce). Nie spodziewajmy się tutaj kina wysokiej klasy, przemyśleń czy szalonej fabuły. Tutaj dostaniemy coś, co będzie dla nas "comforting", doda nam otuchy po ciężkim, smutnym i męczącym dniu. Najlepiej zamówić sobie pizzę z salami, nałożyć maseczkę na twarz i poprzeżywać film jakby się było dzieckiem.  

Dla ciekawych - podobno ma powstać druga część Paddingtona. Zapowiadana jest na 2017 rok.

13/20 w skali Marii

Oryginalny tytuł: Paddington || Reżyseria: Paul King || Premiera: 2015 || Produkcja: Francja, Wielka Brytania || Gatunek: familijny, przygodowy, komedia

środa, 3 lutego 2016

Grzywaczewski (bwbIII) #7



Czołem, czołem!

Dzisiaj kolejne "byłam w bibliotece". Pożegnałam się z "Farbami wodnymi" i opowiadaniami Andricia (nie pisałam o tym na blogu, przeczytałam raptem jedno i nie mam o nim zbyt wiele do powiedzenia), a przywitałam tylko jedną książkę z gatunku "non-fiction". Chciałam może i coś z beletrystyki, ale zdecydować się nie mogłam, więc nie szukałam niczego na siłę. Tym razem sięgam po reportaż nie z Czarnego, ale Wydawnictwa Literackiego, które też lubię, szanuję i czytam. Poza tym - temat absolutnie do mnie trafia. Naczytałam się w swoim życiu Stasiuka, więc wschód wydaje mi się miejscem absolutnie wyjątkowym. 

Z Tomaszem Grzywaczewskim nie spotkałam się jeszcze, więc nazwisko mi w ogóle nieznane, ale chyba nie jest to osoba całkowicie nieznana, bo po wpisaniu w Google, Tomasz Grz, od razu w sugerowanych miałam autora. Pełna nazwa książki to "Przez dziki Wschód. 8000 km słynnej ucieczki z gułagu". Książka to reportaże z sześciomiesięcznej podróży Grzywaczewskiego śladami książki "Długi marsz" Rawicza (tu się przyznaję, nie czytałam). 

Póki co nie mogę zbyt wiele powiedzieć, ale kiedy tylko przeczytam odezwę się. A w najbliższym czasie spodziewajcie się mojej opinii o książce Doris Lessing "Lato przed zmierzchem".