piątek, 12 lutego 2016

Tysiąc dni w Wenecji - Marlena de Blasi #11


Witajcie!

Ten post pojawia się specjalnym trybem, ponieważ niedługo mija mi wyzwanie, a właściwie jego koniec, więc chciałabym je po prostu tym razem spełnić. Chodzi dokładnie o romans. Na warsztat wzięłam "Tysiąc dni w Wenecji" autorstwa Marleny de Blasi. To dość popularna autorka w kręgach literatury kobiecej. Wydała już w Polsce trochę powieści, ale z tego, co się orientuję to przeczytałam pierwszą jej książkę. To w sumie całkiem ładnie się składa, najlepiej zaczynać od początku, prawda? Już kiedyś o tym cyklu włoskim de Blasi czytałam, ponieważ poszukiwałam książek z kuchnią w tle. A to wszystko przez "Świnię w Prowansji". Jak dla mnie - "Świnia w Prowansji" była o tyle lepsza, że tego gotowania było o wiele, wiele więcej. No i więcej przepisów. Zarówno jedna książka - jak i druga, nie są zbyt ambitne. Ot, takie wakacyjne czytadełka do poduszki i na plażę. Ja niestety, szybko się męczę takimi książkami. Pierwsze sto stron mi się dobrze czyta, kolejne słabiej, a końcówka to już dla mnie straszny ból. Chyba po prostu się brzydnie mi ten cukierkowy świat. 

Przejdźmy już do samej opinii. Najmocniejszym atutem tej powieści jest oczywiście kuchnia, gotowanie. Gdyby nie te fragmenty, to przyznam, że chyba wcale by mi się ta historia nie podobała. Na swoje nieszczęście uwielbiam opisy jedzenia, mogę je czytać bez końca, dodatkowo w tej książce te opisy są naprawdę smakowite i ładne, plastyczne. Wszystkim fanom gotowania - polecam serdecznie, jako przerwa między czymś bardziej ambitnym. No, sama historia miłosna jest mocno naciągana, mocno średnia i bardzo bezbarwna. Dodatkowo - jak dla mnie - całkiem nielogiczna i bezsensowna. Marlena i Fernando poznają się jak są w okolicach pięćdziesiątki, zakochują od razu. Marlena rzuca wszystko i się przeprowadza do Wenecji. I tam już nie młodzi ludzie biorą ślub. Tak po pierwsze primo, to ja właściwie przez całą książkę mam w głowie jedno pytanie: skąd oni mają na to wszystko pieniądze. Marlena nie pracuje, a jaj narzeczony - a potem mąż - pracuje w banku. A remontują mieszkanie, podczas remontu mieszkają w hotelu. Na MIESIĄC jadą do Paryża na podróż poślubną. No, ja nie wiem. Ale to mi bardzo zgrzyta. Aż czuję wewnętrzny dyskomfort, rozumiecie? 

Przy okazji chciałam bym wspomnieć o Ferdynandzie. I o tym, że go nienawidzę. Nie wiem, czy spotkałam się z bardziej odstręczającą osobą w całym moim czytelniczym życiu. Naprawdę. Ciągle głowiłam się, jak taka żywiołowa, towarzyska Marlena może być z takim zadętym dupkiem. O, przykładowo: Marlena chciała gotować, to Fernando powiedział, że no po co, poza tym nikt normalny tak nie gotuje i ona jest w ogóle nie okrzesana. Obraził się jak zaczęła zmieniać jego mieszkanie, mimo że zapowiedział, że chce, żeby robiła, co tylko chce. Jak Marlena upiekła chleb, to się oburzył, że nikt nie piecze chleba, każdy kupuje. A jak chciała, wykaligrafować zaproszenia dla 19 gości, to Fernando doszedł do wniosku, że to głupie i lepiej mieć drukowane jak wszyscy. Naprawdę koszmar. Obrzydliwa postać, która ciągle zmieniła Marlenę jak chciała. Dodatkowo opisy tej całej miłości były tak kruche, delikatne i mętne, że ja tam wielkiego uczucia nie widziałam, jedynie co, dziwnie uzależnienie. Ta Marlena to miała cierpliwość. 

No, jeżeli miałabym podsumować. Czytać można, to całkiem miłą powieść, ale jak się jej nie przeczyta to świat się nie zawali. No ale z drugiej strony - to taka mała przyjemnostka. Chociażby jeśli chodzi o opis jedzenia warto. Poza tym pojawiają się całkiem ciekawe opisy tradycji weneckich. Samo miasto jest opisane dość sztampowo, ale z dużą dawką miłości do Wenecji i kultury tamtejszego życia. Jest tutaj trochę plusów, dużo minusów, ale od czasu do czasu, trzeba nabrać powietrza w płuca i ta powieść może być do tego idealną okazją.

8/20 w skali Marii

Autor: Marlena de Blasi || Tytuł: Tysiąc dni w Wenecji || Wydawnictwo: Wydawnictwo literackie || Rok wydania: 2008 || Liczba stron: 302 || Kategoria: literatura obyczajowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz