Czołem, czołem!
Dzisiaj kolejne "byłam w bibliotece". Pożegnałam się z "Farbami wodnymi" i opowiadaniami Andricia (nie pisałam o tym na blogu, przeczytałam raptem jedno i nie mam o nim zbyt wiele do powiedzenia), a przywitałam tylko jedną książkę z gatunku "non-fiction". Chciałam może i coś z beletrystyki, ale zdecydować się nie mogłam, więc nie szukałam niczego na siłę. Tym razem sięgam po reportaż nie z Czarnego, ale Wydawnictwa Literackiego, które też lubię, szanuję i czytam. Poza tym - temat absolutnie do mnie trafia. Naczytałam się w swoim życiu Stasiuka, więc wschód wydaje mi się miejscem absolutnie wyjątkowym.
Z Tomaszem Grzywaczewskim nie spotkałam się jeszcze, więc nazwisko mi w ogóle nieznane, ale chyba nie jest to osoba całkowicie nieznana, bo po wpisaniu w Google, Tomasz Grz, od razu w sugerowanych miałam autora. Pełna nazwa książki to "Przez dziki Wschód. 8000 km słynnej ucieczki z gułagu". Książka to reportaże z sześciomiesięcznej podróży Grzywaczewskiego śladami książki "Długi marsz" Rawicza (tu się przyznaję, nie czytałam).
Póki co nie mogę zbyt wiele powiedzieć, ale kiedy tylko przeczytam odezwę się. A w najbliższym czasie spodziewajcie się mojej opinii o książce Doris Lessing "Lato przed zmierzchem".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz